Dominika Stańkowska - Zaklinacz psów

Teraz poszukujemy domu dla czteroletniego labradora, jego właścicielka znajduje się w szpitalu na oddziale onkologii. Rozpoczyna Andrzej R. - 30 lat, żołnierz zawodowy w jednostce wojskowej koło Pucka. Andrzej jest "zaklinaczem psów".

Pierwszym psem, dla którego znalazł dom, był Burek. Andrzej próbował przekupić rodziców, opowiadając jaki to piękny pies. Gdy jego mama pierwszy raz go zobaczyła, skomentowała: "Jakie to brzydactwo, najbrzydszy pies, jakiego mogłeś przyprowadzić. W dodatku - ze złamanym ogonem". To było dwadzieścia lat temu. Wtedy na podwórko przywędrował pies.

- Zbudowałem mu budę z desek, opiekowałem się nim, karmiłem. Zajmowałem się nim aż do zimy. Burek zawsze odprowadzał mnie pod drzwi szkoły, która znajdowała się pół kilometra dalej. Czekał na mnie pod szkołą i później wracał ze mną do domu. W domu były już dwa psy z Ciapkowa. Na początku mama nie była przychylna, ale w końcu się zgodziła. Przez kolejne osiem lat spał ze mną w łóżku. Zamiast mamy - budził mnie Burek. Strzegł mnie i nie pozwalał nikomu wejść do mojego pokoju.

Po Burku następnym psem był Fred. Andrzej znalazł go w Ciapkowie. Schronisko było bardzo małe i ciasne. Do biura właściciela prowadziła tylko jedna aleja. Wokół mnóstwo psów. Ścisk, wrzask i smród. Fred sam wybrał Andrzeja. 

- Szczęknął i zagrodził mi drogę, stanął naprzeciwko mnie jak lew - wspomina Andrzej.

- Jeżeli pies, który ma trzydzieści centymetrów może stanąć jak lew - zaśmiała się żona Andrzeja, Danusia. 

Od Muskata do Maksa

Andrzej miał kilka psów. Trzy z nich były wzięte z ulicy (Burek, Sara i Szakal). Zawsze były to psy dorosłe, dojrzałe, kilkuletnie. A oprócz tego najbrzydsze. Teraz w domu jest z nimi tylko Maks. Jest to pierwszy pies, który ma ogon. Po tych wszystkich Burkach, Fredkach Andrzej chciał dużego, porządnego, karnego psa. 

- Po dwudziestu latach małych psów - chciałem dużego. Maks to była chyba pierwsza przemyślana decyzja - dodaje Andrzej. - Specjalnie dla Ciebie zrobimy pokaz musztry, ale Maks jest spięty, więc może się nie udać.

Maks w tej chwili leży przytulony do kolan pana. Ma lekko podniesiony uszy, a jego wzrok krąży między nami. Kolor jego sierści jest smolisty, tylko w oczach odbija się kolorystyka świata. Wie, że o nim mówimy. Po chwili Andrzej wstaje i staje na środku pokoju. Uderza stopą lekko o podłogę. Maks okrąża go z tylu i siada przy prawej nodze. Andrzej dwa razy podnosi dłoń do góry - Maks wstaje. Dwa razy dłoń kieruje ku dołowi - Maks kładzie się.

- Maks to temat-rzeka - kontynuuje. - Znalazłem go przy pierwszej wizycie w Ciapkowie. Tam nikt z obsługi o nim nic nie wiedział. Był duży, czarny i brzydki.

- W schronisku Maks nazywał się Muskat - Danusia wyjaśnia. - Jak słyszę Muskat, to widzę konia. Tak mi się kojarzy Podobno Maks był wykastrowany. Więc wzięliśmy go jako kastrata, a przy pierwszej kąpieli okazało się inaczej.

- Zabraliście go ze schroniska?

W schronisku wszędzie były kraty. Boksy malutkie, psy nie miały w ogóle w nich miejscach. W dniu, w którym Andrzej i Danusia przyjechali po Maksa, wiedział, że wychodzi. Widać było to mojego spojrzeniu. Andrzej poszedł do biura, a Maks znajdował się w boksie obok. Wyjął pysk z krat i wodził oczami za Andrzejem.

U Danusi i Andrzeja był wtedy jeszcze Azor - mały pies, ślepy ze starości. Obawiali się, że Maks może zrobić mu krzywdę, dlatego przez dwa tygodnie przed zabraniem, przyjeżdżali ze staruszkiem do schroniska. Psy chodziły na wspólne spacery i przyzwyczajały się do siebie. W domu urządzili dla Maksa posłanie. Bardzo często leżał w nim i bawił się kością. 

- Raz Azor szedł w stronę Maksa i zanim zdążyliśmy zareagować - potknął się. Jakby wiatr go przewrócił. Baliśmy się, że coś może się wydarzyć, ale Maks delikatnie nosem wyturlał go ze swojego posłania i dalej jadł kość. Poza tym Azor miał liczne rany, a Maks lizał je - dodaje Danusia. 

Maks ma instynkt ochronny. Obcym ludziom nie pozwalał zbliżyć się do swoich właścicieli. Na przejściu zawsze muszą się oglądać i uważać, czy ktoś za nimi nie stoi. Maks był w stanie się na niego rzucić. Często w domu gdy przychodzili do nich znajomi i wykonali gwałtowny gest, też stawał się agresywny. 

Razem wychodzimy z psem na spacer. Spacerujemy ulicami Gdyni. Maks zwraca uwagę na osoby, które nas mijają. Wobec części jest obojętny. Czasem w stosunku do niektórych - nawet przyjazny (wesoło merda ogonem i trąca nosem). Jednakże wobec niektórych zachowywał się ostrożnie - zwalniał, warczał. 

- Maks chyba potrafi wyczuć podejrzane osoby. Kiedyś chodził w drucianym kagańcu, ale ludzie byli przestraszeni, dlatego zamieniliśmy go na skórzany - komentuje Andrzej.

W domu Maks leży i uważnie nasłuchuje. Jego zabawkami są maskotki z Ikei, w szczególności uwielbia małą, kauczukową piłeczkę. Andrzej woła do Maksa: gdzie masz piłeczkę? Pies wesoło merda ogonem i kręci się po pokoju. Na klęczkach Andrzej zagląda pod meble w pokoju i szuka jej razem z Maksem.

Maks uwielbia sypiać na biurku. Andrzej tłumaczy, że ten zwyczaj został mu jeszcze z Ciapkowa, bo tam często wylegiwał się na dachu swojej budy. Próbowali go tego oduczyć, dlatego raz Andrzej rozstawił tam szklane butelki. Maks przeskoczył przez nie i położył się między nimi. Oprócz spania lubi też spacerować. Jest piechurem, razem ze swoim panem zrobił sześćdziesiąt kilometrów z Pucka do Łeby. Po drodze musiał wykąpać się we wszystkim, co spotkał. Większość psów boi się petard, ale Maks obszczeka każdą - zamiast uciekać. Ciągnie go do hałasu, musi sprawdzić, co to jest.


- Czyli - trudno było wychować Maksa?

- Oddaliśmy go do tresury - wyjaśnia Andrzej. - Trafił do pana Muchy, który bardzo go polubił, ale bez wzajemności. Pies wybitnie go nie trawił. Owszem Maks wykonywał jego polecenia, ale pyskując, warcząc na niego. Zawsze miał coś do powiedzenia. Pan Mucha przychodził często do pracy w uniformie ochroniarza. Maksowi tak to zapadło w pamięć, że teraz nie cierpi mundurów. Gdy widzi policjanta, nawet gdy ten jest w radiowozie - warczy. Ale pana Muchy to nie zrażało. Nazywał go „małym agresorem”. Pewnego razu powiedział do niego: „Maks, lubię Cię, ty to masz charakter”

W weekend ulubionym zajęciem Maksa jest zabawa wielką, drewnianą kością. O szóstej rano kiedy już wstał, a właściciele - jeszcze nie, spuszczał ją na parkiet tuż koło łóżka.

Lepsza od wartownika

Danusia uważa, że wszystkie psy kochają Andrzeja. Mogłyby wskoczyć za nim w ogień. Ma do nich podejście, a psy wyczuwają dobrych ludzi. Andrzej nigdy nie potrafił przejść obojętnie obok psa w potrzebie.

- Raz do jednostki przybłąkał się mały, rudy pies. Myślę, że miał około dwóch lat. Na początku nie wiedzieliśmy, czy to pies czy suka, nazwaliśmy go Szakal, że niby taki do szakala podobny a po pierwszym miocie nasze wątpliwości zostały rozwiane. Ale imię zostało - śmieje się Andrzej. - Miała dwa mioty po sześć szczeniąt. Wszystkie z nich szczęśliwie trafiły do rodzin. Szakal opiekowała się nimi jak wartownik. Wtedy się jeszcze nie bała, teraz w domu boi się nawet siatki. 

Danusia i Andrzej pokazują mi fotografie w komputerze. Piesek jest rudy i ma dziwną, niepasującą głowę, mały, zbyt mały, śmieszny pyszczek. Jedyny pies, który ma mniejszą głowę niż pupę. Szakal jest nieproporcjonalna, ale ma nieprzeciętne futro, bardzo przyjemne w dotyku. 

Andrzej snuje wspomnienia. Szakal bardzo często przychodziła do jego biura. Kładła się pod fotel, by się ogrzać. Duży fotel i mała ruda Szakal. W jednostce już było dużo psów wartowniczych. Mimo że Szakal nie miała takiego szkolenia, to była "psem patrolowym". Wszyscy lubili, gdy była z nimi. 

- Raz czekałam na Andrzeja w jednostce, na parkingu - opowiada Danusia. - Słyszałam, jak ktoś tupie. Takie równomierne tup, tup, tup. Widzę małego, rudego psa, a za nim maszerujących czterech wartowników. Prowadziła ich z dumą. Oni - umundurowani, w hełmach, uzbrojeni, pełna powaga na twarzy - a przed nimi takie małe rude „coś”, z zadartym lisim ogonem 

- Co jakiś czas do jednostki przyjeżdżała kontrola z Warszawy - tłumaczy Andrzej. - Zawsze przyjeżdża limuzyna z ważną osobą. Wszyscy żołnierze stoją na baczność. Dowódca musi iść złożyć meldunek, a przed nim Szakalica z postawionym ogonem idzie obwąchać Ważniaka. Po dwóch takich wydarzeniach w czasie oficjalnych wizyt musieliśmy ją chować do dyżurki.

Andrzej organizował dla niej zbiórki na szczepienia, kupno obroży przeciw kleszczom. Kleszczy zazwyczaj miała kilkadziesiąt, dlatego raz w tygodniu przeprowadzał jej przegląd sanitarny. 

- Obroże ktoś namiętnie kradł. Nigdy ich nie było - dodaje Danusia. - Też raz widziałam cały pyszczek w kleszczach. Jeden nad okiem - miała wielkości kciuka. 

Mimo że Szakal miała się całkiem nieźle w jednostce, nie przeżyłaby trzeciego miotu. Jedno z jej szczeniąt miało przetrącone łapy, ponieważ ciężarówka na nie najechała. Od tej pory Szakalica nienawidzi ciężarówek. Zawsze gdy przejeżdżały - szczekała, warczała i biegała za nimi. 

- Spoglądałem z okna i martwiłem się, kiedy w końcu ją rozjadą - smutno wzdycha Andrzej. - Szakal była dobrą i mądrą mamą. Doskonale ukrywała wszystkie swoje mioty. To było niesamowite. Zaglądaliśmy do niej, żeby zobaczyć, jak sobie radzi. A później już ich tam nie było, przenosiła swoje dzieci pod kontener czy w krzaki. Była nieufna. Nie pozwalała brać na ręce młodych. Kiedy podrosły, to same biegały po jednostce. Wężykiem chodziły - jak kaczęta. Oba swoje mioty tak wyszkoliła. Po wojskowemu - śmieją się oboje.

- Niedaleko jednostki były same wioski. Jak miała cieczkę, to wokół niej była horda psów. Poza tym ciężarówki, kleszcze, owczarki. To nie było dobre miejsce dla psa - dodaje Danusia , kręcąc głową. - Andrzej tak długo wiercił dziurę w brzuchu, że w końcu wywiercił. Moi rodzice zgodzili się ją przyjąć. Podjechaliśmy samochodem po nią. Nie mogliśmy jej znaleźć. Ale Andrzej wiedział, że będzie w stołówce. Było to jej ulubione miejsce. Andrzej przyniósł ją na rękach, wyglądała jak taki serdelek. 

- Kiedy wróciłem do domu ze służby, to koledzy dzwonili do mnie i pytali - co z nią zrobiłem? - wspomina Andrzej. - Raz przyszli mnie odwiedzić w domu. Wskazałem na nią i mówię, że to jest nasza Szakalica. A oni - że niemożliwe, taka ładna. Cztery lata już minęły i wciąż o nią pytają, jak jej się wiedzie.

- Jednak tuż po tym jak ją zabraliśmy do domu, przez kilka dni nie wstawała - dodaje Danusia. - Zwinęła się w kulkę, odwróciła plecami do pokoju i do nas. Nie uczestniczyła w życiu domowym. Bałam się, że jest nieszczęśliwa. Naprawdę zastanawialiśmy, czy jej nie odwieźć. Jednak parę dni poleżała, była jeszcze trochę osowiała i jej przeszło. Na początku bardzo się o nią baliśmy. To było na początku grudnia i już było słychać odgłosy petard. Coś strzeliło, huk, a ona wywinęła się z obroży i uciekła. Myśleliśmy, że już po psie. Wróciliśmy do domu, a ona stała pod klatką. 

Szakal ma dużo przyzwyczajeń z czasów życia w jednostce. Jak słyszy reklamę Żubra, to siada przed telewizorem i wyje. Reaguje na odgłosy leśne. Na podwórku gonią ją kawki, bo myślą, że to lis. W wyniku przykrych doświadczeń w jednostce nienawidzi także owczarków. W domu, na czwartym piętrze wyczuwa je, denerwuje się, jak idą ulicą.

- Raz na spacerze z tatą na wsi spotkali krowę. - dodaje Danusia. - Szakal zaczęła zwalniać, obszczekała ją, ale powoli zbliżali się do siebie. Krowa spojrzała w lewo, prawo i tak gwałtownie poruszyła pyskiem. Szakal wskoczyła tacie na ręce. Taka to była odważna Szakal.

Pies z krzewu róży

Danusia pokazuje mi zdjęcia w laptopie. Cocker spaniel na plaży biegnie w kierunku czarnego labradora, Maksa. Ten cocker spaniel to Sara. Ma siedem lat i jasną, miękką sierść.

- Dla mnie to jest pies z krzaków róży - mówi Andrzej, wskazując na Sarę po lewej stronie zdjęcia. - Trafiłem na nią, jadąc do pracy, około siódmej rano. Byłem blisko jednostki i zauważyłem, że lewym poboczem idzie pies. Niespodziewanie przed południem musiałem wyjechać z jednostki. Od tego miejsca gdzie widziałem ją rano, przeszła jakieś 200 metrów. Była zaplątana w krzak róży. Kudłami ciągnęła róże za sobą. Próbowała uwolnić się, jakby uciekać, czołgała się. Była wyczerpana, nie miała w sobie żadnej siły. Wtedy zatrzymałem się. W samochodzie szukałem rękawic, ponieważ bałem się, że może mnie pogryźć. Nie znalazłem ich, więc poszedłem tak, jak byłem, z gołymi rękami. Starałem się ją uwolnić, robiłem to powoli. A ona zamiast mnie gryźć, zaczęła lizać moje dłonie. To było wzruszające. Zabrałem ją do samochodu. Trzymam w nim zawsze dużą miskę dla Maksa. Była tak wyczerpana, że niemal musiałem wkładać jej pysk do naczynia. A wypiła - trzy miski. Sprawdziłem wszystkie domy wokół drogi. W jednym z nich starszy pan odparł, że już ma dwa psy, z czego jednego - też „z drogi”. Ale nikt nie przyznał się do pieska. Wtedy zadzwoniłem do Danusi, że znalazłem dużego, rudego setera. Naprawdę myślałem, że to seter. Danusia powiedziała mi, że jak trzeba, to znajdziemy dla niej dom. 

- W domu namawialiśmy mamę, by ją zabrała - wspomina Danusia. - Ale oni niedawno pochowali Azora. Mama się nie zgodziła, więc musieliśmy zostawić Sarę w Ciapkowie. Był piątek wieczór. W sobotę rano mama jednak zmieniła zdanie. Na skrzydłach znaleźliśmy się w schronisku.

- A tam - ściana biurokracji - dodaje Andrzej, podnosząc bezradnie ręce. Sara musiała przejść dwutygodniową kwarantannę. W schronisku psa można zabrać od razu, gdy zgłosi się właściciel. Andrzej pokłócił się z kierownikiem schroniska. Próbował ją przekonać, że przecież jest jej właścicielem, bo ją znalazł błąkającą się na ulicy. 

- Co drugi dzień przyjeżdżaliśmy do niej, by pokazać, że pamiętamy i nie zostawimy jej tutaj. W dniu zabrania kazali nam zapłacić 120 zł (opłata za rasowego psa) . Pokazałem w PIT-ach, że co roku oddaję 1% na schroniska. Bardzo wtedy zawiodłem się na tej instytucji - komentuje Andrzej.

- Coś strasznego - mówi kręcąc głową Danusia. - Nie dało się patrzeć na Sarę za tymi kratami. Ale ona Andrzeja rozpoznawała i wtedy cała się trzęsła, tymi oczami wodziła za nim, miała wymalowane na twarzy „zabierzcie mnie”.

- I „dziękuję”. 

W domu okazało się, że to diabeł wcielony. Początki były bardzo trudne. Nie potrafiła chodzić na smyczy, wszystko zabierała do legowiska. Jak coś ukradła, to pilnowała tego jak oka w głowie. 

- Wnioskując ze zdjęcia na plaży - zaprzyjaźniła się z Maksem?

- Wtedy właśnie ujawnił się jej instynkt myśliwski - wyjaśnia Andrzej. - Sara spostrzegła mewę. Pobiegła od razu za ptakiem, a my za nią. Krzyczeliśmy do niej. Myśleliśmy, że już po niej, ale spomiędzy nas wypadł Maks, który zrównał się z nią. Maks nigdy nie oddalał się od mnie. W jakiś niezrozumiały dla nas sposób wyczuł, że coś jest nie tak. Zaszedł jej drogę i zawracał ją do nas, jak robią psy pasterskie. Robił takie koła, krążył wokół niej. Przybiegli razem gęsiego do nas. Sara prawdopodobnie była psem myśliwskim. Gdy widzi ptaka, wariuje, biega za nim, traci rozum.

- To było niesamowite. Nigdy nie pomyślałam, że Maks jest tak mądry - Danusia chwali psa i klepie go delikatnie po głowie. 

- A Sara zmieniła się. Wystarczyły dwa tygodnie spędzone z moim tatą na działce. Chodzi bez smyczy, słucha się - dopowiada Andrzej. - W domu ma swoje dwa okna, przez które obserwuje, co się dzieje na dworze. Do jednego jest dostawione krzesło, by mogła sobie swobodnie wskoczyć. W domu mojej mamy jest królewną.

Andrzej w milczeniu dopija filiżankę herbaty. Wygląda na wzruszonego. Jest spokojny. Głaszcze psa. Maks zachwycone pieszczotą - przewraca oczami. 

- Zaklinacz psów - mówię. - Jesteś zaklinaczem psów.

Andrzej patrzy zdziwiony. Wyjaśniam, że to tytuł bardzo popularnego programu (dwukrotnie otrzymał nominację do nagrody Emmy). Występujący w programie Cesar Millan ma opinię najlepszego lekarza psich dusz. To człowiek, który pomaga czworonogom odzyskać wspaniałą formę. 

- Mieliśmy wykąpać Maksa na Twoje przyjście, przygotować go jakoś, nawet pochowałam jego zabawki, ale znowu je wyciągnął. Miały być pikantne historie o psach, a jest - życie - dodaje jeszcze Danusia, gdy szykuję się do wyjścia. 

Maks bawi się piłeczką kauczukową. Jak ją ściska, to mu oczy wychodzą na wierzch. To musi być jego pikantny moment.

Licznik odsłon: 2407
2024  Ogólnopolski Turniej Reportażu im. Wandy Dybalskiej   globbersthemes joomla templates