Sąsiad - Adriana Cybulska

Przy Poprzecznej 3B stał się najprawdziwszy cud. – Uratowali mi życie, ktoś inny wziąłby jeszcze młotek i mnie dobił, a oni mi pomogli – mówi.

Trzy białe kontenery, dwanaście mieszkań. Każde drzwi oznaczone osobnym numerem. Jakby to były prawdziwe domy, a nie baraki. Mało kto tu zagląda, czasami przemknie ktoś z pomocy społecznej albo straży miejskiej. Nikogo to miejsce szczególnie nie interesuje. Ulica Poprzeczna wciśnięta jest w szary kąt Kalisza Pomorskiego. Odizolowana, schowana za gęstymi krzakami i dużymi drzewami. Pierwsze skojarzenie: domy dla powodzian, tymczasowe schronienie. Jednak życie toczy się w nich niezmiennie od ponad dziesięciu lat. Życiorysy mieszkańców poskręcane są jak korzenie mandragory, sporo bólu i łez. Rodzina mówiła im, że działali na nich jak trucizna: pili alkohol, rzucali każdą pracę, zdarzały się kradzieże. Oni opowiadają, że ich bliscy nie zawsze byli tak bliscy. Każdy z nich żyje dziś w cieniu światowej pandemii. Inni martwią się o upadające z dnia na dzień firmy. Drżą ze strachu oglądając wieczorne wiadomości w ciepłym, przytulnym domu. Dla lokatorów tej ulicy pandemia nie jest żadnym zagrożeniem. Bardziej boją się, że umrą z głodu czy wyziębienia. Ich los to wystarczający kryzys. Światowy lockdown kiedyś się skończy, wszystko znowu nabierze barw. Oni mają na to marne szanse.

Na samym końcu szeregu identycznych drzwi adres: Poprzeczna 3B. Przed wejściem stoi grupa młodych, uśmiechniętych ludzi, obok nich starszy mężczyzna. Ma niebieskie, błyszczące oczy. Wygląda inaczej niż wszyscy. Jest czysto i schludnie ubrany. Wiem, że to duża zasługa tych roześmianych, szczelnie go otaczają, niczym kordon policji broniący swojego szefa. Nazywają go „sąsiadem”. Mężczyzna zaprasza nas do środka. Najpierw dba o to, by każdy mógł wygodnie usiąść. Jego twarz mówi wszystko, bardzo przeżywa spotkanie. Cały czas nas obserwuje i słucha pytań. W mieszkaniu jest czysto i przytulnie. Na stole leżą małe talerzyki wypełnione po brzegi ciastkami, jak u babci na imieninach. Pan Zdzisław mieszka tu prawie dziesięć lat. Jakieś osiem bez dostępu do wody i prądu, bez ogrzewania. Radził sobie. Załatwiał się do plastikowego wiaderka, bo rury kanalizacyjne były zapchane, a naprawić za darmo nikt nie chciał. Nie dostawał nigdy renty, żył z tego, co podarowali mu ludzie.

– Pan Zdzisiu do tej pory nie miał nic. Ale to człowiek, który chodząc głodny nigdy nikogo, powtarzam nikogo, nie poprosił o kromkę chleba. Wolał pójść głodny spać niż poprosić kogoś o jedzenie. Owszem, czasem zapytał o butelkę wody, ale to było wszystko – mówi sąsiadka. Opowiada dalej, że całe życie to dla niego pandemia, od zawsze żył samotnie. W biedzie jest jak w więzieniu. Samotność, pustka i brak chętnych do odwiedzin. On miał ogromne szczęście, spotkał na swojej drodze cudownych, młodych ludzi.

PANI ANIA

Spoglądam na stojącą naprzeciwko kobietę. Chuda brunetka w średnim wieku. Cały czas uważnie obserwuje każdy ruch pana Zdzisława. To pani Ania, jego anioł stróż. Bezinteresownie pomaga i zajmuje się nim co dzień. Nie jest jego opiekunką, nie ma z tego żadnych korzyści. Ma córkę, własny dom i swoje życie, ale każdą wolną chwilę poświęca mężczyźnie, którego z dumą nazywa „sąsiadem”.

– Sama nie wiem, jak to się stało, że jestem najbliższą osobą dla Zdzisława. Jeśli komuś dzieje się krzywda, biegnę pierwsza, żeby mu pomóc. Nie potrafię inaczej– opowiada. – Na wszystko można znaleźć czas, trzeba tylko chcieć. To dla mnie sama przyjemność, że mogę być przy nim i opiekować się jak swoim tatą – dodaje. Czuję dziwny ucisk w okolicy serca. Zaczynam to wszystko rozumieć. Nie istnieje tutaj znieczulica ludzka. Nie ma na nią miejsca. Milczę. Dopiero po chwili jestem w stanie wydusić z siebie kolejne pytanie. Pytam o rodziców pani Ani, oni pewnie też potrzebują jej opieki. Kobieta lekko unosi kącik ust. – Moja mama już nie żyje, a ja sama wychowałam się w domu dziecka – wyznaje niemal szeptem.

Pani Ania mieszka przy Poprzecznej od czternastu lat. Wcześniej sama doświadczyła tego jak trudne może być życie. Jako młoda matka wynajmowała malutkie, bardzo zaniedbane mieszkanie. Rosnące rachunki, koszty związane z wychowaniem małego dziecka były dla niej koszmarną codziennością. Jednak nie poddała się. Walcząc o lepszą sytuację, prosiła burmistrza o pomoc. I udało się. Dostała mieszkanie i została w nim aż do dziś. Tu opiekowała się swoją chorą matką. Tą samą, która kilkadziesiąt lat wcześniej urodziła ją i oddała do domu dziecka.

W OBLICZU ŚMIERCI

Pan Zdzisław, siedząc na kanapie cały czas z uwagą słucha tego, co mówią inni. Jakby opowiadali o kimś obcym. W ręku ściska małą niebieską piłeczkę. Takie ćwiczenie. Pomaga w odzyskaniu czucia, które stracił przez udar.

Za oknem była wtedy gwiaździsta noc, upadł bezwładnie na łóżko. Już po chwili przestał słyszeć, nie mógł wydusić z siebie słowa. Nie mógł zawołać o pomoc. Zaczynał tracić panowanie nad ciałem. Otaczała go wyłącznie martwa cisza. Był pewien, że umiera. Leżał tak prawie trzy dni, cierpiąc w samotności. Znaczenie miała wtedy każda minuta. A on był bezsilny i sam jak palec. Na szczęście jedna z sąsiadek pana Zdzisława zauważyła, że coś jest nie tak. Zawołała panią Anię.

– Nakarmiłam go, on nie był nawet w stanie sam zjeść, cały czas tylko leżał. Jego ręka i noga były bezwładne, zauważyłam opadnięty kącik ust, wiedziałam już, że to udar. Proste słowa, które próbował powiedzieć zamieniały się w niezrozumiały bełkot– relacjonuje. Zadzwoniła po straż miejską i do pracownika opieki społecznej. Pani Ania przedstawia sytuację, gdy przyjechali funkcjonariusze mundurowi. Wstaje z krzesła, nabiera powietrza i krzyczy: „Kurwa Zdzichu wstawaj! No co Ty odpierdalasz?!”

– Czuli ten smród zgnilizny i brudu, więc po co tu komuś pomagać – wzrusza ramionami.

Po tym zadzwoniła do Kuby. To jeden z członków Stowarzyszenia „Ruch Oporu”. To kaliska organizacja pomagająca osobom pokrzywdzonym przez los. – Poprosiłam Kubę o pomoc, bo pan Zdzisław był w tragicznej sytuacji. Chłopaki pojawili się natychmiast. Było to ich pierwsze spotkanie z panem Zdzisławem. I to właśnie oni przekonali go, żeby pojechał do szpitala– mówi z przejęciem.

Pytam jak im się to udało. – Chyba dobrą wolą i ludzkim, ciepłym podejściem do sytuacji– odpowiadają. Widzę uśmiech pana Zdzisława, twierdząco kiwa głową, po czym dodaje: – Mają gadane, dlatego mnie przekonali. Tak, to nigdy bym się nie zgodził! Na pewno bym nie pojechał. Ja ich bardzo polubiłem, a tamtych baranów to ja nie lubię, no i co ja zrobię!– śmieje się serdecznie.

CICHE ANIOŁY

To przyjazd członków Stowarzyszenia „Ruch Oporu” wpłynął na zmianę jego decyzji. O istnieniu takiej grupy dowiaduję się dzięki Facebookowi. Śledząc kolejne posty, trafiam na ich ogłoszenie. To młodzi ludzie, bezinteresownie pomagający innym. Przeglądając ich profil, dostrzegam pewien wpis, określa on cele stowarzyszenia. Dowiaduję się, że organizacja ma na celu udzielanie wsparcia mieszkańcom Kalisza Pomorskiego i okolic. Pragną, by osoby niepełnosprawne, chore, bezrobotne oraz pokrzywdzone dzieci i młodzież stały się w jak największym stopniu samodzielne i niezależne życiowo. Średnia wieku członków stowarzyszenia to około dwudziestu pięciu lat.

Pan Zdzisław jest jedną z wielu osób, którym pomogli. Mężczyzna, jak mówią, jest ich rodzynkiem, którego odwiedzają niemal codziennie. Organizacja „Ruch Oporu” pomimo krótkiej działalności ma już za sobą co najmniej kilkadziesiąt akcji. Obecnie, członkowie pomagają także 95-letniemu panu Stanisławowi oraz 9-miesięciecznemu Kajtkowi z SMA.

– Z tego, co udało mi się usłyszeć, społeczność Kalisza Pomorskiego pozytywnie reaguje na nasze działania– mówi prezes zarządu Mateusz Ciesiółka.

Wim Wenders mówił o tym, że aniołami naszych czasów są wszyscy, którzy interesują się innymi, zanim zainteresują się sobą. Mateusz, Łukasz, Estera, Andrzej, Jakub, Weronika, Paula i Iza to właśnie takie osoby. W czasie pandemii ryzykują swoim zdrowiem, by zmienić życie innych na lepsze.

DRUGIE ŻYCIE

W mieszkaniu pana Zdzisława, właściwie w jego pokoju, który jest dla niego całym światem, stoi malutki, drewniany stolik. Na nim świecznik, płonie ogień świecy, dalej leży stos poukładanych papierów i kartony z przeróżnymi lekami. Zaścielone łóżko, poukładane naczynia. Wszystko jest tutaj uporządkowane i czyste. To symbol pomocy i dobra, którym został obdarowany. Członkowie „Ruchu Oporu” wraz z panią Anią nie tracili czasu. Podjęli decyzję o kompletnym remoncie. Pytam o to jak mieszkanie wyglądało wcześniej. Jeden z członków zarządu pokazuje mi zdjęcia pomieszczenia przed generalnymi porządkami. Ściany zagrzybione, wszędzie brud, wilgoć i smród nie do wytrzymania. Drzwi takie, że jednym kopnięciem można było je wyłamać.

Renowację domu młodzi wolontariusze porównują do odcinka polskiego programu „Nasz nowy dom”. Tylko tutaj wystarczył jeden dzień. Ania zabrała sąsiada do siebie. A ekipa zakasała rękawy, wszyscy pracowali od rana do wieczora. Wyczyścili brudne ściany, wnieśli nowe meble i akcesoria. Koszmarne, nienadające się do życia miejsce zamienili w przytulne, klimatyczne cztery kąty.

To dzięki nim pan Zdzisław może żyć inaczej. A co najważniejsze ma przy swoim boku ludzi, którzy go wspierają. To właśnie dla nich i dzięki nim mężczyzna przestał pić alkohol. Prowadzi teraz spokojne życie.

Pytam członków stowarzyszenia jak znajdują na to wszystko czas. – Wie pani, ja mam partnerkę, dwójkę dzieci i dom z ogródkiem, ja mam mnóstwo zajęć. Jednak jest mi chyba ciągle mało – śmieje się jeden z założycieli, Mateusz. – Choć przyznaje, że czasami jest mi ciężko to wszystko pogodzić – dodaje.

Ci młodzi ludzie wracając z pracy nie myślą o tym, jaki serial obejrzą po obiedzie. Zastanawiają się nad tym, komu mogą dziś pomóc. Nie liczą na żadne korzyści, wystarczy im uśmiech ludzi, którym pomagają. Wystarczy zwykłe słowo „dziękuję”.

– To jaką wdzięczność podarował nam pan Zdzisław jest niewyobrażalne. Wspólnie z panią Anią zorganizował dla nas przyjęcie w ramach podziękowania za pomoc. Jest dla nas jak dziadek, do którego zawsze chętnie przychodzi się w odwiedziny– wyznają.

Słyszę cichy płacz. To pan Zdzisław. Chyba nie chce, żebyśmy wiedzieli, że się rozczulił. Podchodzi do niego pani Ania, przytula go. Po cichu, prawie szeptem pyta, czy na pewno wszystko w porządku. Mężczyzna kiwa tylko głową, nie jest w stanie mówić. Rozkleja się jeszcze bardziej, uśmiechając się przez łzy. Powtarza, że wszystko okej, cały czas próbuje powstrzymać emocje. Dajemy mu trochę czasu.

Pana Zdzisława odwiedzam kolejny raz, na drugi dzień. Przywożę mu napoje, trochę owoców. Wita mnie już „jak swoją”. Uśmiechnięty uważnie obserwuje jak razem z tatą naprawiamy mu roletę. – Ale będę mógł teraz imprezować – śmieje się. W pewnym momencie tacie przez przypadek upada na podłogę długopis. W mgnieniu oka schyla się po niego pan Zdzisław i chce oddać.

– Zostawi go pan sobie, będzie miał pan czym pisać listy do burmistrza – śmiejemy się.

– Ale proszę pana, jak ja już nie mam czucia w ręce, to jak ja to napiszę – odpowiada nam z uśmiechem.

Próbujemy żartować, ale wiemy, w jakiej sytuacji jest mężczyzna. Choroba postępuje, czego efekty są już widoczne. Zdzisław nic nie wie. Jego nowi przyjaciele ustalili z lekarzem, że o guzie mózgu sami mu powiedzą w odpowiednim czasie. Lekarzom pan Zdzisiu i tak by przecież nie uwierzył.

POWRÓT DO STARYCH CZASÓW

Pan Zdzisław czuje się z dnia na dzień coraz gorzej. Ma drgawki padaczkowe, typowe po odstawieniu alkoholu. Mówi coraz częściej, że napiłby się piwa. Traci kontrolę nad swoim ciałem, szczególnie nad nogami.

Guz też daje o sobie znać. Jest nieoperacyjny. Mężczyzna nie przeżyłby tego zabiegu. Ucisk na struktury mózgu odbiera mu pamięć. Boi się, coś przeczuwa. Stan zdrowia znacznie pogorszył się w niedzielę. Jeszcze wieczorem było wszystko w porządku, opowiadał pani Ani o swoich kolegach, o młodości, o tym jak chodził na dyskoteki. Zjadł całą kolację. Jednak zaczął robić się bardzo nerwowy. Pani Ania opowiada ze smutkiem, że rzucał poduszkami, pościelą. Mówił, że ma coś chyba w głowie, tylko nie wie co.

– Rano poszłam do niego z lekarstwami, niestety był już nieprzytomny. Musiał dostać ataku padaczki alkoholowej w nocy – mówi przejęta. – Karetka nie zabrała go do szpitala. Dali mu zastrzyki i kazali go pilnować. Powiedzieli, że jeżeli się obudzi, będzie dobrze, jeśli nie, trzeba dzwonić do lekarza rodzinnego albo po karetkę – dodaje. Pani Ania siedziała przy nim, modląc się o to, żeby się obudził. I udało się. Pan Zdzisław przespał całe dwa dni. Pomogło mu to oszukać okropny ból.

– Po tym ataku, porozmawia jeszcze, pośmieje. Jednak gdy chce coś powiedzieć, za chwilę zapomina o czym i się denerwuje. Dochodzi do tego niewyraźna mowa. Wczoraj dostał trzy tabletki przeciwbólowe. Jak ma ten ucisk, robi się czerwony, łapie się za głowę, nie widzi na jedno oko i traci czucie w ręce– zauważa pani Ania. Pan Zdzisław zaczyna tracić smak, gdy wstaje, od razu kręci mu się w głowie.

Zaczyna widzieć osoby, których dawno już na świecie nie ma. Swojego brata, kolegów. Coraz częściej o nich wspomina. Pani Ania wie, że potrzebna jest pomoc psychiatry.

Prawdziwa wizyta psychiatryczna zamienia się w teleporadę. Lekarz w ostatniej chwili informuje o tym, że jednak nie może przyjechać. Pyta o zachowanie mężczyzny i przepisuje odpowiednie leki. –Widzę jak zachowuje się sąsiad, przebywam z nim na co dzień. Jednak ja nie jestem w stanie stwierdzić, co on czuje. On potrzebuje rozmowy z taką osobą, nie tylko leków- żali się pani Ania.

CZERWONY MOTYL

Kobieta boi się, że pan Zdzisław zaczyna się czegoś domyślać. Pytam, dlaczego tak uważa. – Wie pani, ostatnio gdy z nim siedziałam, powiedział mi coś takiego: „Sąsiadeczko jeszcze trochę i napijesz się ze mną piwa”. Zaśmiałam się, bo myślałam, że po prostu budzi się w nim chęć na alkohol. Odpowiedziałam mu, że co on gada, niech sobie nie żartuje. Wie pani co mi odpowiedział… że naprawdę napije się z nim piwa, bo to będzie nasze ostatnie piwo”– wyznaje.

Od kilku dni w jego pokoju na oknie siedzi piękny, czerwony motyl. – Wie pani co, on nie chce w ogóle stąd odlecieć. Otworzyłam raz drzwi, okno, czekałam czy wyleci, a on nic. Cały czas pilnuje pana Zdzisława. Dzisiaj jak sąsiad siedział na łóżku to ten motyl usiadł koło niego na poręczy. I tak z nim siedział – mówi pani Ania. – Ja nie wierzę w żadne znaki, ale boję się, że to stworzenie może być jednym z nich, jednym ze znaków dla mnie i dla pana Zdzisława– dodaje.

MAGICZNY LISTOPAD

W czwartek, dziewiętnastego listopada dostaję wiadomość. Pan Zdzisław miał kolejny atak. Pani Ania cały czas jest przy nim. – Siedzę przy nim i modlę, żeby się obudził. Nie chcę, żeby mnie opuścił… Pragnę, żeby spędził ze mną Wigilię. Nie mogę mu pomóc, ale będę z nim do samego końca - wyznaje. W tych ciężkich chwilach wspierają ją członkowie „Ruchu Oporu”. To decydująca noc.

W piątkowy ranek dzwoni telefon. „Nasz sąsiad powoli odchodzi.” Pan Zdzisław jest w stanie agonii. Lekarz powiedział, żeby już mu nie przeszkadzać. Jedynie przy nim być. Poniedziałek, dwudziesty trzeci listopada. Słyszę dźwięk powiadomienia w telefonie. Zerkam na wyświetlacz, to pani Ania: „Kochana, mój kochany sąsiad się obudził”. Przecieram oczy ze zdumienia. Pan Zdzisław chce żyć. Znowu zaczął jeść. Przy ulicy Poprzecznej 3B miał miejsce cud. A czerwonego, pięknego motyla już nie ma. Odleciał. Wie, że nie musi go już pilnować. Bo przecież pan Zdzisław ma przy sobie panią Anię.

Dwudziestego piątego listopada, Zdzisław umiera. Pani Ania trzyma go za rękę.

Licznik odsłon: 1134
2024  Ogólnopolski Turniej Reportażu im. Wandy Dybalskiej   globbersthemes joomla templates