Anna Napłocha - Trzeba wierzyć w ludzi…
Pan Michał siedzi przy oknie. Gęste, siwe włosy wzmocnione po tyfusie, podskakują w rytm wypowiadanych słów. Uporczywie wpatruje się w jeden punkt, przebiera coś nerwowo w dłoniach. Opowiada z niezwykłą pasją i przejęciem. Chwilami mruży niebieskie oczy, jakby chciał sobie jeszcze coś przypomnieć, jakby chciał coś jeszcze raz zobaczyć. Te oczy widziały już wiele. Patrzą na świat od osiemdziesięciu pięciu lat, i trzeba przyznać, że nadal jest w nich sporo życia. Tymi źrenicami oglądał zgliszcza domów, niemieckie bombowce na niebie, znienawidzonych hitlerowców. Kiedy miał 16 lat i przyglądał się sobie w lustrze, widział strach i niepewność o najbliższą przyszłość. Wojna stała się dla niego chlebem powszednim, zwiastunem śmierci. Jednak przede wszystkim stała się walką o przetrwanie i… zesłała mu miłość życia.
Doskonały plan
Pan Michał Lisak przywołuje dawne wspomnienia, znów odżywają w nim tamte dni. Czasami słowa to za mało, ale mój rozmówca chce nazywać swoje uczucia po imieniu. Myślami jest już daleko, kiedy wszystko się zaczęło, kiedy zaczęło się piekło. Tylko piekło i aż piekło. Dzień był normalny, taki sam jak inne. Nic nie zapowiadało wybuchu wojny. Nie było głośników ani radia, żeby ostrzec przez nie ludzi. Wojsko Polskie uciekało. Przyszedł rozkaz, aby ludzie dawali jedzenie dla armii. Sąsiedzi dali byka, którego prowadziłem wraz z kolegą o nazwisku Niemiec, 30 km do rzeźni, do Tarnowa. Nie przyjęli go. Wróciliśmy do domu. Zostawiłem byka. Szybko coś zjedliśmy i chodu, pod Dębicę, ale byli już tam Niemcy. Zawróciliśmy. Do nas, do Kowalowej, Niemcy przyszli zaraz potem, gdzieś drugiego czy trzeciego września. Zamiast Wojska Polskiego to oni zabrali byka – mówi pan Michał. Chwila milczenia. Opowiadanie o uczuciach podczas tego całego chaosu to najtrudniejszy temat. Rozmówca ciągnie jednak dalej – Nie było czasu na myślenie. To było zaskoczenie. Nie zdawałem sobie z tego wszystkiego sprawy. Miałem wtedy 16 lat. Co taki chłopak mógł myśleć? Starsi ludzie cieszyli się, że widzieli niemieckie eleganckie mundury. Wygoleni, obstrzyżeni żołnierze. Starcy myśleli, że będzie lepiej w Polsce. Nie zdawali sobie sprawy. Mnie to się nie podobało.
Pan Michał mówi spokojnym tonem. Cisza. Chwila oddechu. Opowieść o łaskawości, a zarazem bezwzględności wojny dopiero się rozpoczyna. Paradoksy losu. Cisza.
Niemcy byli wszędzie. Dokąd uciekać? Pan Michał podobnie jak wiele osób musiał się podporządkować. Wojna dopiero nabierała tempa. Mój rozmówca został wcielony do obozu w Tarnowie przy wykopie ziemi i budowie hałd. Po kilku tygodniach pracy, podczas przewozu robotników pociągiem towarowym, rozeszła się wiadomość, że wywożą ich do Włoch, w Alpy. Po zatrzymaniu się na noc w barakach, pan Michał razem z Emilem Wiśniowskim postanowił nie czekać na to co przyniesie mu los. Zapadła decyzja o ucieczce. Po wielu perypetiach, zatrzymali się u gospodarza o nazwisku Bednarz we wsi Łękawica. Kiedyś pan Michał pracował u niego na polu – za pracę od wschodu do zachodu słońca otrzymywał całą złotówkę, w końcu zbuntował i uciekł od rolnika. Teraz prosił go o pomoc. Bednarz powiedział mu wtedy, co zapamiętał zresztą na resztę życia: „Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem się spotka”. Pomógł.
W butach na drewnianej podeszwie, pokonując śnieżne zaspy dotarł w końcu do rodzinnej wioski – Kowalowej. Niestety, tu pytała już o niego niemiecka policja. Wiadomość o ucieczce z baraku szybko się rozeszła. Pan Michał miał poważne kłopoty. Bał się zesłania na inne tereny. Wtedy właśnie dowiedział się o powrocie Jana Kociołka. Był to tzw. frontowy niewolnik, który pracował u niemieckiego gospodarza, a teraz przyjechał do Jodłowej na urlop, który właśnie mu się kończył. Kociołek obiecał nawet komuś zapłacić, aby tylko ten pojechał zamiast niego. Mój rozmówca postanowił skorzystać z jego nalegań. To było jedyne wyjście dla pana Michała, aby nie dać się złapać. Jeszcze tego samego dnia spotkał się z Kociołkiem i omówił sytuację. Uzgodniono, że ten da mu dokumenty urlopowe. Na drugi dzień odwiózł pana Michała na pociąg do Jasła. Jeszcze niedawno był Michałem Lisakiem, a od tamtej chwili miał się stać kimś innym. Od tamtej chwili nazywał się Jan Kociołek i był robotnikiem z Jodłowej.
Dwa światy
Pan Michał nadal siedzi przy oknie. Od czasu do czasu przechodzą przez pomieszczenie niektórzy domownicy. Mój rozmówca mimowolnie wodzi za nimi wzrokiem. Cisza. Czekam. Nie padają żadne słowa. Poprawia sobie mankiet ciemnozielonego swetra i wpatruje się w kubek z herbatą na stole.
- Kociołek pojechał do domu, a ja udałem się z Jasła pociągiem do Tarnowa i wsiadłem do następnego pociągu do Berlina, nie wiedząc, że obcokrajowcom nie wolno nim jechać. Gdy pociąg ruszył – mówi poruszonym głosem – wszedł niemiecki konduktor i mówił coś po niemiecku. Ja pokazałem mu dokumenty urlopowe, a on wyrzucił mnie z tego pociągu i krzyczał przy tym. Nie znałem języka i nie wiedziałem o czym mówił. Wróciłem na stację i nie miałem pojęcia, co dalej robić.
Mój rozmówca zaczął wypytać pasażerów o inny pociąg, o to co ma robić w zaistniałej sytuacji? Dowiedział się, że musi iść do miasta pod wskazany adres, gdzie znajdowali się ludzie, którzy również wrócili z urlopów po robotach w Niemczech. Pan Michał przesiedział tam dwa tygodnie w oczekiwaniu aż się wszyscy zjadą. Właśnie tam – mówi pan Lisak – miałem pierwsze nieprzyjemne spotkanie z Niemcem, którego przez przypadek oblałem mydlinami po goleniu. Wylałem je przez okno, a że tamtędy przechodziło dwóch Niemców już tego nie zobaczyłem. Po chwili przyszedł zdenerwowany Niemiec. Pytał się, kto nalał mu na czapkę mydlin. Niemcy postanowili, że ustawią wszystkich w rządku i zaczęli każdego bić, aby się przyznał ten, kto oblał drugiego Niemca. Nagle mój kolega z tłumu, z którym się goliłem krzyknął i wskazał na mnie. Niemcy kazali się wszystkim rozejść a mi nakazali, abym poszedł na wartownię. Tam wlali mi tyle ile chcieli, a później wyrzucili na podwórko. Ja wtedy nie mogłem się nawet poruszyć, tak bolało. Czekaliśmy znowu w tym domu dwa tygodnie, aż się wszyscy nie zebrali. Pewnego razu, na zbiórce stał naprzeciw mnie kolega z wioski. Uciekałem od jego spojrzenia, bałem się, że jak wyczytają ‘Kociołek’ to mnie wyda Niemcom, że udaję kogoś innego. Gdy przyszedł dzień odjazdu pojawił się łącznik, który mówił po niemiecku. Przygotowywali nas do podróży. Kąpali, patrzyli czy nie mamy wszy i strzygli włosy. Podczas kąpieli puszczali na przemian gorącą i zimną wodę, robiła się para i nie można było tego wytrzymać. Nadszedł dzień odjazdu pociągiem i odjechaliśmy do Berlina. Na miejscu łącznik oświadczył, że każdy wie, gdzie ma iść do gospodarza i że nas tu zostawia. Nie miałem pojęcia, gdzie iść. Ale musiałem sobie radzić. Polacy mieli przypiętą literę ‘P’, pytałem się ich jak dotrzeć do Reinsdorf? Oświadczyli, że mam iść w kierunku Dahame i poszedłem tam.
Pan Michał jeszcze tego samego dnia, wieczorem, dotarł na miejsce. W pewnym momencie zatrzymał go policjant, sprawdził dokumenty urlopowe, ale potem puścił. Kazał iść dalej, prosto do gospodarza. Na skrzyżowaniu, na drogowskazie było napisane, że trzeba iść jeszcze dwa kilometry. Wioska była całkowicie zaciemniona w obawie przed nalotami bombowymi. Dom, do którego miał dostać się pan Michał stał na zaraz na początku wsi. Drzwi otworzyła kobieta – jak się później okazało – „szefowa”.
- Kiedy się odezwałem, dziewczyna Zosia, która była Polką i pracowała w tym domu, podeszła też do drzwi. Po chwili wyszedł szef-bauer. Krzyczał, rzucał się. Mówił, że mnie nie chce. Chce tylko, aby wrócił Janek. Nie chciał zrozumieć, że przyjechałem zamiast niego. Kobiety płakały, a ja nie wiedziałem co robić – chciałem wtedy uciec.
Niemiec o nazwisku Taucher chciał iść na policję, ale urzędy były zamknięte, bo była sobota. To uratowało mojego rozmówcę. Gospodarz zaprowadził pana Lisaka do stajni a że spodobał mu się jego kontakt z końmi, zaśmiał się. Przenocował pana Michała i zabrał do roboty następnego dnia. Po kolacji poszliśmy spać. Płakałem. Myślałem sobie, gdzie ja popadłem. Ulicą jechali Polacy. Śmiali się, podszczypywali dziewczyny, na ubraniu mieli literę ‘P’. Każdy Polak musiał nosić taką żółtą tabliczkę w kształcie trójkąta, obojętnie czy pracował czy nie. Polacy śmiali się, a mnie było źle. Pytali się o Janka i o wódkę, bo miał przywieźć ze sobą.
Niemiec też ma serce
Powoli wszystko zaczęło się układać. Gospodarz Fritz Taucher z czasem mnie polubił, a ja go uważałem jak szefa. Był dobry i sprawiedliwy, co się należało to dostałem. Pomimo, że byłem Polakiem jadłem to samo co oni przy wspólnym stole. Pierwszy raz miałem swój pokój i łóżko. Zosia też. Pan Michał oczywiście otrzymywał zapłatę za swoją pracę. Do dwudziestego roku życia 20 marek, potem 40 marek.
- W Reinsdorfie byłem przez trzy lata, a może i więcej. Niemiec był ze mnie dumny, bo byłem pracowity i silny. Chwalił się mną przed innymi Niemcami. Pokazywał jakiego to ma robotnika. Niedziele zawsze miałem wolne. Za zarobione pieniądze nie mogłem nic kupić, ale w sumie niewiele wtedy potrzebowałem. Wysyłałem pieniądze do domu, do Kowalowej. W listach pytali się, jak mi się żyje, na co odpowiadałem, że codziennie mam Wielkanoc. W drugim liście pytali się znów – czy ja ciągle świętuję i nic nie robię skoro mam tą Wielkanoc? Wytłumaczyłem im, że mam tak dobre jedzenie jak na święta. Na brak jedzenia nie narzekałem, nawet na pole obowiązkowo trzeba było je wziąć – to był taki zwyczaj. Często zdarzało się, że dawałem je koniom albo komuś kto jechał drogą. Pewnego razu jechałem z pola na koniu. Bauer krzyczał, żeby z niego prędko złazić. Myślałem’ dlaczego on tak krzyczy’? Niemiec był zaskoczony i przestraszony. Gdy zsiadłem, wytłumaczył mi, że na tym koniu nie wolno jeździć, bo zrzuci z siodła i może nawet zabić!
Czas na miłość
Wojna jest czasem miłości. To absurdalne stwierdzenie znajduje uzasadnienie w przypadku wielu osób, takich jak mój rozmówca. Miłość czekała na pana Michała na końcu wioski.
- Polacy spotykali się w takim domku na ternie majątku. To tam Zwróciłem uwagę na dwie dziewczyny, które się do nas uśmiechały, jakby rozumiały co mówimy. W końcu, wraz z kolegą Michałem Płaczkiem, odważyłem się do nich odezwać. One odpowiadały na pytania po polsku – były Polkami a nie Niemkami. To były ładne dziewczyny, które pracowały w takich niemieckich peegerach. Miały po 15 lat. Jedna z dziewczyn nazywała się Sławka, a druga Helena. Mnie się podobała więcej ta Sławka. Dziewczyny były jednak za młode, więc oficjalnie nam nie było wolno się z nimi pokazywać. Ale po kryjomu, spotykaliśmy się bez wiedzy rodziców na cmentarzu. Bo cmentarz był miejscem, gdzie nikt nie zaglądał. Sławka była blondynką i była ładniejsza od tamtej dziewczyny. Na moje pytanie jaka była ta Sławka pan Michał długo się zastanawia. Trudno powiedzieć… to była idealna dziewczyna. Wspomnienie tamtych dni zdecydowanie ożywia mojego rozmówcę – pojechałem na okopy do Kargowej w zimie. Była straszna bieda – nie było co jeść. I mróz. Ze wschodu napierali Rosjanie, a Niemcy się cofali. Musieliśmy uciekać. Po kilku tygodniach wróciłem z powrotem do Reinsdorf. A głównym tego powodem było spotkanie się z tą dziewczyną - Słatysławą. Ja miałem wtedy 20 lat, a Sławka 15. Zakochałem się w niej, a ona we mnie.
Pod koniec wojny Michał wrócił wraz z dziewczyną na ziemie polskie. Zamieszkali we wsi Dębowa Łęka. Wkrótce po przyjeździe, 25 grudnia 1946 roku złożyli sobie uroczystą przysięgę małżeńską. Jednak sentyment i wspomnienia za Reinsdorf i za tamtymi ludźmi nadal tliły się w sercu p. Michała. W końcu nie wytrzymałem i pojechałem do Reinsdorf. Mój rozmówca dotarł do dawnego domu. Nie poznali mnie. Przedstawiłem się, że jestem ‘Michel’. Wiele się zmieniło. Dawne córeczki szefa p. Michała, które kiedyś wytykały go palcami, stały się kobietami. Sam Fritz był na wojnie bardzo się zestarzał. Zjechała się cała rodzina Taucherów i zrobiono przyjęcie. Mój szef cieszył się, że przyjechałem i że mam rodzinę. Na noc zaproponowali mi spanie w moim dawnym pokoju. Szef chwalił się ludziom we wsi, że po 20 latach, jego dawny robotnik go odwiedził.
Zegar wybija godzinę szóstą. Pora się zbierać. Wojna nauczyła mnie patrzeć na świat inaczej. I Rosjanie i Niemcy są w porządku… wszyscy są w porządku. Niemiec wziął nas do samochodu i dał nam chleb, gdy uciekaliśmy. Rosjanin za pomoc przy budowie szpitala wypisał dokument nietykalności. Trzeba wierzyć w ludzi…
Zapada przejmująca cisza. Duże, spracowane dłonie pana Michała spoczywają swobodnie na stole. Stary człowiek wpatruje się w jeden punkt. Ma szeroko otwarte oczy. Gdy się im bliżej przyjrzymy, można dojrzeć łzy. Trzeba wierzyć w ludzi…