Tomasz Chabinka - Pokojowa zupa w przestrzeni publicznej
Jest ciepłe, jesienne popołudnie. Wiatr zwiewa z drzew kolorowe liście, które lądują na betonowych alejkach. W parku znajdującym się przy placu Staszica ludzie wyprowadzają swoje psy. Na ławkach zaczynają gromadzić się bezdomni, bezrobotni, ubodzy, emeryci i renciści. Za kwadrans wybije piętnasta. Przy jednej z ławek zaczyna formować się kolejka. W pobliżu przechodzą mężczyźni. Nie wiesz, co ma się tu wydarzyć? - pyta pierwszy. Nie mam pojęcia – słyszy odpowiedź. Mężczyźni podchodzą bliżej. Po co tu stoicie? – znowu pyta jeden z nich. - Za kilkanaście minut zaczną rozdawać jedzenie - słyszy głos z kolejki. Przy ławce stoi około dwudziestu osób. To tu wydawana będzie zupa. W alejkach oczekuje kolejne kilkanaście. Wielu ma ze sobą własne garnki, plastikowe, jedno-, dwu- litrowe pojemniki, albo pięciolitrowe butle po wodzie mineralnej.
Poczekajcie, fasola się gotuje
O piętnastej, na rowerze, do parku wjeżdża Michał. Informuje obecnych, że jedzenie będzie wyjątkowo wydawane dziś pół godziny później. - Fasola nie zdążyła się jeszcze ugotować – tłumaczy. Michał działa w lokalnej grupie „Food not bombs”. Wrocławski oddział tego ogólnoświatowego ruchu cotygodniowe posiłki przygotowuje w Centrum Reanimacji Kultury na Jagiellończyka, w budynku pomiędzy starymi, poniemieckimi, szarymi kamienicami, do którego prowadzi kolorowa brama. Warzywa do zupy krojone są w pokoju na ostatnim piętrze. O dziewiętnastej, w każdą sobotę przychodzi tu od kilku do kilkunastu osób. Można podzielić ich na dwie grupy – część chce pomóc, reszta porozmawiać. W pokoju znajdują się sprzęty kuchenne: na ziemi stoi stulitrowy garnek, w którym ugotowane zostaną warzywa. Obok kilka lodówek, wszystkie w różnojęzycznych vlepkach rozpowszechnianych w środowisku. Na przeciw stoi stół, dwie sofy, fotel oraz kilka krzeseł. Wszystkie sprzęty, które stoją w pomieszczeniu pochodzą z recyklingu. Mimo, że sprawne, znalezione zostały koło śmietników, czasami na „wystawkach” - wystawione przed domy ludzi, którzy już ich nie potrzebują. Kupili sobie nowszy, lepszy sprzęt, reklamowany w najnowszej gazetce reklamowej lokalnego centrum handlowego.
Takie miłe popołudnie
Chwilę po dziewiętnastej do pomieszczenia wchodzi Konrad, jeden z koordynatorów całego przedsięwzięcia. Za chwilę przyniesie warzywa. Co tydzień do garnka trafia inny zestaw roślin. Dzisiaj będą to ziemniaki, fasola, brokuły oraz pietruszka. Ktoś myje garnek. Kilka osób zaczyna obierać ziemniaki. Na nic idą wyuczone w domu umiejętności równego i dokładnego krojenia. Tym razem posiłek gotowany będzie w skali przemysłowej. Kostka musi być solidnych rozmiarów, mały ziemniak podzielony zostaje na dwa, trzy kawałki. Kosteczki mniejszych rozmiarów rozgotują się. Wchodzą nowe osoby. Rozpoczyna się dyskusja o bieżących wydarzeniach. Otwarte zostają butelki z piwem. Ziemniaki pokrojone, teraz trzeba zająć się brokułami i kalafiorami oraz przebrać fasolę. Część nasion zgniło lub spleśniało. Do garnka trafią tylko te dobre. Akcja pokazuje, że można zrobić coś fajnego i pożytecznego oddolnie, bez dotacji państwa, tylko dzięki zaangażowaniu wolontariuszy – mówi Ewa, która kieruje przygotowaniami. Uczestnicy kolejny raz opowiadają sobie anegdoty z życia własnego i znajomych. Trzeba jeszcze zająć się pietruszką i skończyć selekcję fasoli. Około dwudziestej drugiej ostatnie warzywa lądują w garnku. Część osób wraca do swoich domów, część wychodzi na imprezę, jeszcze inni do znajomych.
Na terminie
W piątek przed południem Konrad przyczepia do swojego roweru wózek i rusza na targowisko przy Obornickiej. Po kilkunastu minutach dojeżdża na miejsce i zaczyna objeżdżać poszczególne stoiska. - Jestem z akcji „Jedzenie zamiast bomb”. Nie mają państwo czegoś na terminie? - pyta przy każdym ze stoisk. Część sprzedawców Konrada już zna. Zaufanie udało się uzyskać na samym początku. Najpierw na targ trafiły ulotki i informacja o prowadzonej akcji. Niektórzy rolnicy nie wierzyli w dobre intencje zbierających pożywienie. Przyjeżdżali na Staszica i sprawdzali, czy jedzenie jest tam rzeczywiście rozdawane. W końcu większość przekonała się. U kilku Konrad pracował, co również wzbudziło zaufanie. Teraz z warzywami nie ma problemu. Jakiś czas temu po zupę przyszedł jeden z rolników, który stracił pracę na targu i stał się bezdomnym. Dzisiaj w pierwszym z odwiedzonych sklepów udaje się uzyskać kilka kartonów budyniu, kisieli oraz zup. W części hurtowni otrzymać można worki warzyw, które za kilka dni musiałyby zostać wyrzucone. Zdarza się, że Konradowi nie uda się trafić w odpowiedni moment. - Wczoraj robiliśmy porządek w magazynie, mogłeś przyjechać. Dzisiaj niestety nic nie mamy - słyszy w jednej z hurtowni. - Miłego - odpowiada i jedzie dalej.
Po godzinie wózek jest pełny. Zazwyczaj, mniej więcej o tej porze przyjeżdża samochód dostawczy, zebrane rzeczy ładuje się na jego tył, po czym można zbierać kolejne kilogramy warzyw. Dzisiaj jest inaczej. Wczoraj odbył się koncert. Większość osób cały czas śpi, także kierowca. Dary zostawione zostają pod opieką jednego ze sprzedawców. Gdy Konrad kończy zbierać drugą partię swoim autem podjeżdża Piter. Worki lądują w samochodzie, który zawiezie je do CRK. Zazwyczaj jest ich za dużo. Niewykorzystane produkty trafiają do schroniska dla bezdomnych. Marnotrawstwo, nie tylko jedzenia, wpisane jest w funkcjonowanie społeczeństwa konsumpcyjnego – zauważa Ewa.
Głodni
Michał odjechał z placu kilkanaście minut temu. Obok parku przejeżdża radiowóz. Policjanci wydają się nie zauważać oczekujących. Kiedyś było inaczej. Początki ruchu związane są z wielokrotnie brutalnymi reakcjami sił porządkowych. „Jedzenie zamiast bomb” jest przede wszystkim akcją odzysku przestrzeni publicznej dla wykluczonych, natomiast jej charytatywność wynika z obecnej sytuacji socjalnej - przypomina Konrad podczas przebierania fasoli. O 15:30 na miejsce ponownie podjeżdża rower. Posiłek musi zostać przesunięty o kolejne pół godziny. Skończył się gaz w butli. Plac Staszica otoczony jest przez kamienice, w których mieszka większość spośród korzystających z pomocy. Ludzie wracają na czas oczekiwania do swoich mieszkań. W pewnym momencie z ławki wstaje kobieta. Podchodzi do kolejki.- Kiedy będą dawać jedzenie – pyta zawiedziona i po chwili dodaje smutnym głosem: - Jestem głodna. Wtedy dowiaduje się, że będzie musiała poczekać jeszcze kilkadziesiąt minut i wraca na swoje miejsce.
Po chwili jedną z parkowych alei przechodzą dwie osoby. - Która godzina? Przecież już po piętnastej, a nikogo jeszcze nie ma - mówi wyraźnie zaskoczona jedna z nich. Przez jedenaście lat działania akcja wpisała się w lokalny folklor. Przez ostatnich siedem do obecnego miejsca i pory przyzwyczaili się zarówno mieszkańcy jak i darczyńcy. Zazwyczaj na targ po warzywa jeżdżę w piątki, jednak zdarza się, że nie mam czasu i pojawiam się tam w czwartek. Rolnicy są zazwyczaj zdziwieni. Zastanawiają się, w jaki sposób mógł im wylecieć z pamięci jeden dzień - mówi Konrad.
Dobrzy ludzie
Wrocławskie „Jedzenie zamiast bomb” jest obecnie najdłużej działającą tego typu akcją w Polsce. Bierze w niej udział około 15 osób. Trudno opisać typowego „foodowicza”. Ewa pracuje na jednej z wrocławskich uczelni i pisze doktorat; Konrad jest poetą, właśnie wydał pierwszy tomik swoich wierszy. Kuba zajmuje się muzyką, tworzy audycje radiowe. Hubert ma zespół hiphopowy; Jedna z dziewczyn studiuje kulturoznawstwo, druga jest nauczycielką historii. Różni ich wiele, łączy chęć pomocy innym oraz zainteresowanie problematyką społeczną. Dlaczego to robią? Nikt nie potrafi udzielić na to pytanie odpowiedzi. Mówią, że nie wiedzą.
Około szesnastej w oddali widać, że zbliża się niosący jednorazowe naczynia i łyżki Michał oraz prowadzący rower, ciągnący garnek z zupą, Konrad. Wszyscy siedzący wstają i ustawiają się w kolejce. Wegetariańskie jedzenie trafia do miseczek i pojemników. Po pierwsze taka ideologia, po drugie wszyscy przygotowujący jedzenie we Wrocławiu mięsa nie jadają. Nie wiem, z jakiego powodu rozdawane jest jedzenie, na pewno muszą to być bardzo dobrzy ludzie – mówi pan Witold, bezdomny, który od roku dzięki akcji ma co jeść. Po paru minutach zupa kończy się. Część osób jest ciągle głodna. Proszą żeby dać im ostatnie łyżeczki zupy. „Foodowicze” wracają do CRK. Kolejnego dnia rano Konrad zauważa, że zapomniał zabrać z placu metalową, dużą pokrywkę od garnka. Postanawia ją odzyskać, wsiada na rower i udaje się w kierunku pobliskich punktów skupu złomu. Po drodze postanawia zajechać do parku, ma nadzieję, że dowie się, gdzie ma się udać. Na jednej z ławek zauważa dwójkę ludzi. Pyta o pokrywkę. Okazało się, że została ona szybko zauważona. Ludzie, którzy korzystają zazwyczaj z pomocy postanowili zaciągnąć przy niej warty, by „foodowicze” mogli ją odzyskać, gdy tylko zauważą jej brak.