Adrian Tujek - Słoneczniki
SŁONECZNIKI
Życie człowieka składa się z kilku, kilkudziesięciu odległości. Między narodzinami a
śmiercią, niebem i brukowanymi chodnikami, pomiędzy przyjaźnią i miłością, wschodami i
zachodami oraz miłością i nienawiścią. Jest odległość od teraźniejszości do przeszłości, jest
odległość dzieląca rzeczywistość, codzienność i to tu i teraz. Człowiek decyduje o ich
wymiarze, stwarza i kształtuje ruch. Ale sam nigdy nie wie, ile i ile dób potrzeba na przebycie
konkretnego odcinka. Przestrzeń między dwoma punktami jest niepoliczalna, nieuchwytna i
niezidentyfikowana. Nie zaznaczono jej na żadnej mapie świata ni w ściennym, obszarpanym
kalendarzu i w żadnej mądrej książce. W niemądrej też. Odległości można zdefiniować
dopiero, kiedy zostaną skutecznie pokonane. Wcześniej nie ma co się fatygować.
Babcia uczyła mnie pierwszej definicji odległości na miniaturowym bukieciku
słoneczników. Żółte kwiaty oprócz odstępów między kształtnymi płatkami wystawionymi
pod ostrze słońca, kryły niedostrzegalną gołym okiem wolną przestrzeń. Dopiero upływ czasu
uwypuklił to niewidzialne pasmo. Po kilku dobach słoneczniki zwiędły, zamykając odległość
od rozkwitu do niebytu. Babcia odłożyła je do papierowego pudełka po czekoladkach, gdzie
uchowały się po dzień dzisiejszy, wciąż złocistożółte i piękne. Kształcące.
Nie tylko słoneczniki pomagały mi zrozumieć istotę życiowych odległości. Niektóre
przykłady stanowili ludzie o dwa pokolenia ode mnie starsi. Z otoczenia babci. Z czasów i z
miejsc ciut młodszych niż obecnie, dokąd sięgałem pamięcią mojej nauczycielki. Nigdy nie
określaliśmy nazwisk i nazw, ale rzeczy nazywaliśmy po imieniu zawsze, bo nie chodziło o
skupianie się na osobach, tylko na historii.
Odległość między teraźniejszością a przeszłą rzeczywistością i codziennością jest do
określenia. Wystarczy posłużyć się odejmowaniem i czas już wyznaczony. Na przykład rok
1982 był 26 lat temu. Babcia mówiła, że w Stargardzie miały miejsce wtedy przeszywająca
chłodem zima, lawiny problemów i głód. Wszyscy się z tym borykali, ale pewne młode
małżeństwo kwestię kłopotów miało odrobinę szerzej rozbudowaną. Żyli na
ledwie pięćdziesięciu metrach kwadratowych z dwójką niepełnoletnich dzieci. Oboje dużo
pracowali, oboje mieli niewielkie pensje. Po uregulowaniu bieżących wydatków, rozliczeniu
się z pożyczkodawcami, domowy budżet świecił niezbywalną pustką, a trzeba było jeszcze z
czegoś żyć. Nakarmić dzieci, ubrać, wykąpać, zaspokoić potrzeby wyższe. Dlatego
oboje chwytali się prac dodatkowych. Harowali. Wylewali siódme poty. Robili, co w ich
mocy, by żyć normalnie. By dzieciom było lżej. Wracali do domu późno wieczorem, kiedy
zegary wskazywały prawie północ. Przed snem spędzali czas z pociechami i wypełniali
domowe obowiązki. Ona przy użyciu szczotki wygrzebywała porządek spod naniesionego
bałaganu i plantacji kurzu. On był od spraw papierkowych i sprawności domowego
sprzętu. Głowy na poduszki kładli dopiero w środku nocy.
Dni mijały, jabłka spadały z drzew, liście na ziemię, śnieg z nieba. Na wiosnę spadło
coś jeszcze. Kobieta, prawdziwa żona i matka, zemdlała. Raz, drugi, dziesiąty. Każdy dzień
potęgował jej słabość. Tygodnie i miesiące kurczyły możliwości. Czas zabierał siłę, energię,
moc. Poznański lekarz-specjalista w sierpniu 1983 roku zabrał nadzieję. Właściwie wziął ją
sobie rak krwi. Białaczka. Życie ujęte w kilku słowach, chronologicznie i bez ozdobników,
samo stanęło przed czworgiem oczu tamtej jesieni. W tamtym szpitalnym pokoju o tamtej
chmurnej porze dnia poderwało się do pionu na tę złą wiadomość, której oczekiwali o wiele
mniej niż podwyżek w pracy, jeszcze mniej niż czegokolwiek, mniej niż końca świata. Wtedy
zbliżyli się ze sobą jeszcze bardziej. Chyba nie było pomiędzy nimi już żadnej odległości.
Zjednoczyli się w obliczu potężnego cierpienia bez słów, umów i własnoręcznych podpisów.
Ona prawie od razu wylądowała w poznańskim szpitalu. Białe fartuchy nieznanych, odległych
ludzi, mizerne posiłki, żmudne leczenie i perspektywa nieuniknionej śmierci stanowiły jej
smutną codzienność. Rodzina składała odwiedziny dość rzadko z racji wysokich kosztów
dojazdu i braku czasu. Pomiędzy Poznaniem a Stargardem było i jest wiele kilometrów, które
uniemożliwiły codzienny kontakt z ukochaną żoną i matką, z mężem i dziećmi, ale podczas
cotygodniowych spotkań wszyscy doznawali rekompensaty za długą rozłąkę. Rzeczywistość
tego jednego dnia w tygodniu barwiła się, jaśniała, przybierała przystępne kształty i
to wcale a wcale z racji ślicznych słoneczników, kosza świeżusieńkich owoców, czy
domowego obiadu, ale dzięki miłości najbliższych. Wspólne zbliżenia dawały wszystkim siłę
na następny tydzień. A każdy był trudniejszy. Po kilku miesiącach chorą przeniesiono do
kliniki wojskowej w Stargardzie. Za niedługo jej stan bardzo się pogorszył i u schyłku
jesieni, dwunastego listopada 1985 roku, zmarła. Pogrzeb odbył się w parę dni
później. Stargardzki cmentarz pękał w szwach. Smutek niesiony przez strumienie łez wylewał
się spod ciemnych okularów na zasmucone poliki i ulice. Powietrze całe drgało od żalu.
Zaraz nastała zima. Nie taka co zwykle, bo ziała pustką. Wszystko było wprawdzie na
miejscu, ale brakowało matki. Młodszy syn szukał na mapie miejsca, dokąd odeszła. Mimo
że nigdy nie znalazł napisu "NIEBO", wierzył, że to tylko przez niefachowe wykonanie atlasu
geograficznego. Starsza córka w książkach węszyła przyczyn zniknięcia mamy. I choć
bezskutecznie, wiedziała, że w jej odejściu był głęboki, niespisany sens. Oboje tęsknili za
nią razem z ojcem, któremu było ciężej niż kiedykolwiek. Miał przecież do utrzymania trzy
osoby, mieszkanie i spędzał na nogach blisko dwadzieścia godzin na dobę. Jako ślusarz w
miejscowym zakładzie ZNTK ledwie wiązał koniec z końcem. Jednego razu żeby
zdobyć finanse na życie zdecydował się nawet spieniężyć biżuterię, która prócz
miniaturowych słoneczników i fotografii była jedyną pamiątką po zmarłej żonie. Jednak
mimo wszystkich wysiłków, starań, wyrzeczeń poziom życia jego rodziny znacznie się
obniżył. Śniadania, podobnie jak kolacje, ograniczały się do dwóch kromek chleba ze
smalcem. Obiad najczęściej stanowiły zupy, które starczały nawet na trzy dni i nie wymagały
dużych nakładów pieniężnych. Tylko od czasu do czasu, w niedziele i święta, był kurczak z
ziemniakami. Dzieci chodziły w starych, często przykrótkich ciuchach. Nie miały kompletu
podręczników i sprzętu szkolnego. Ale żadne nie poddawało się, nie załamywało rąk i nie
spuszczało głowy. I jedno, i drugie stawiało dzielnie czoła życiu, być może idąc za
przykładem ojca. Starali się żyć normalnie. Mijały lata. One chodziły do szkoły, uczyły się,
dbały o dom. On zarabiał pieniądze, sumiennie pracując. Poza środkami do życia czerpał ze
swojej roboty satysfakcję i poznawał ludzi. Na przerwach obiadowych jak po maśle nawiązał
bliższą znajomość z sympatyczną kobietą, wydającą posiłki na stołówce. Wkrótce
zaprzyjaźnili się. Wspólnie spędzali wolny czas, ręka w rękę spacerowali i załatwiali sprawy.
Nawet na badania okresowe, które co pół roku on jako ślusarz musiał robić, udawali się we
dwoje. Po wielu miesiącach przyjaźni przyznali przed sobą, że połączyła ich miłość.
Oficjalnie, w Urzędzie Stanu Cywilnego. Na sali stawiło się wielu znajomych, przyjaciół i
większość rodziny. Był szampan, prezenty ślubne i filigranowe bukiety słoneczników. Jedna
z zaproszonych kobiet, wielbicielka żółtych kwiatów i siostra Pana Młodego, zabierając na
pamiątkę kwiecisty bukiecik stwierdziła, że małżonkowie wespół pokonali jedną z życiowych
odległości. Razem zrobili przecież krok od przyjaźni do miłości, który przeliczony na czas
wyniósł półtorej roku.
Ślub był ważnym wydarzeniem wżyciu całej rodziny, również dla dzieci Pana
Młodego, które fakt zaślubin w pełni zaakceptowały. Zawarcie związku małżeńskiego nie
stanowiło jednak przełomu, po którym każdy żył długo i szczęśliwie. Wciąż sprawy nie
miały się lekko, deficyt pieniędzy i czasu był na porządku dziennym, ale rodzina radziła
sobie nie najgorzej. Istnieje szansa, że wyszłaby nawet zupełnie na prostą, gdyby nie jedna z
okresowych kontroli lekarskich męża, ojca i ciężko pracującego ślusarza, która wykazała
nieprawidłowości w jego organizmie. Specjaliści dla pewności kazali przeprowadzić
powtórne badania, które potwierdziły tylko wcześniejsze podejrzenia. Zdjęcie rentgenowskie
wskazywało jednoznacznie raka, raka płuc. Ciemność skoczyła do kilku gardeł jednocześnie.
Rak. Dzieciom to słowo kojarzyło się do szpiku negatywnie. Mimo że słyszały je ostatnio
wiele lat temu, kiedy jeszcze mama żyła, rozumiały doskonale, co znaczy. Niemała odległość
czasu nie wymazała z ich świadomości przykrego wyrazu. Są fakty, osoby, sytuacje i rzeczy,
które zapadają w pamięć na tyle głęboko, że nie można ich wydobyć i wykruszyć. Stają się
częścią nas, czy tego chcemy, czy nie. Rak taką składową był. U dzieci zachował się tylko w
myślach i wspomnieniach, natomiast u ojca był fizycznie uczepiony do lewego płuca.
Towarzyszył mu jeszcze czas wyczekiwania na operację. Niepewności, bólu, konwulsyjnego
kaszlu, ale i wsparcia, nieustającego dodawania otuchy było w bród. Odrywane z kalendarza
kartki, mijające dni, noce przybliżały chwilę operacji. Im kalendarz szczuplał,
tym gęściej ścielał się strach, wzajemne obawianie się. Dzień przed wszystko ustała, ucichło.
Zabiegł powiódł się. Wycinanie całego płata płuca lewego przebiegło bez komplikacji.
Powrót do domu ze szpitala miał miejsce niedługo po operacji. Wkrótce rak mianowany
został niezłośliwym. W rodzinie natychmiast wybuchła radość niczym lawina z Etny.
Piorunujące szczęście. Później było normalnie, może nie bez kłopotów, ale na pewno wciąż,
nieugięcie szczęśliwie. Żyli w czwórkę, zdrowo, przykładnie i zdrowo. Jak mieli nie wrzeć
z radości, skoro przechytrzyli śmierć własną, śmierć ojca i męża. Pokonali
odległość diametralnie inaczej niż dotychczas. Nie przebrnęli przez trasę do końca, nie dotarli
do śmierci. Przeciwnie, odsunęli ją na bezpieczną odległość, przepędzając z pola widzenia.
Pokonali śmierć. Zwyciężyli.
Babcia mówiła, że piękne było lato wtedy. Spokojniejsze. Lżejsze. Kamienie
pospadały z wielu serc. Pojawiały się szerokie uśmiechy. Chmury nie siniaczyły nieba.
Słoneczniki sprzedawały się z kwiaciarni jak świeże bułeczki. Niektóre z nich żyją do dziś
drugą młodością. W pudelku po czekoladkach, bliskie sercu, zasuszone wspomnieniami.
Wracają przeszłość, opowiadają historie, kształcą.
Słoneczniki to kwiaty, wspomnienia, smutki, to radości, płatki, odległości i
ludzie. Te z czekoladowego skarbca pochodzą sprzed kilkunastu lat, ze ślubu brata babci,
mojego wujka, ojca Agnieszki i Maćka, męża dwóch kobiet, ślusarza chorego na raka, który
stracił pierwszą kobietę, a z drugą żyje po dziś dzień. Wciąż normalnie, bez
ustanku przemierzając kolejne odległości. Nieodzowne składniki ludzkiego życia.
Adrian Tujek (nr 148)