Wieża Babel - Agnieszka Cienki

"Bo też nie ma większej nienawiści, niż zrodzona z bliskości."

Wiesław Myśliwski

Jest rok 2022. Przede mną stoi kościół. Osadzony na fundamencie z ludzkiej złości i zawiści. Podpierany przez filary z iskry buntu. Zbudowany dzięki poczuciu niesprawiedliwości. Przybytek Boga, ale on chyba uciekł.

Potrzeba zbudowania jednej świątyni zrodziła się w Lichaczach wraz z nadejściem drugiego tysiąclecia. Lichacze to mała wieś składająca się z czterech przysiółków. Wcześniej w czasie modlitwy ludzie uciekali się do małej kapliczki na Grabaczach lub do drewnianego kościółka, czyli dawnej cerkwi, na Kopani. Ci, którzy mieli za daleko, bezkościelni, zbierali się pod krzyżami przy drodze. Ale chciano czegoś więcej - dla siebie i Boga. Problemem było miejsce budowy. Na przestrzeni trzech lat pojawiały się różne propozycje, jednak żadna nie była na tyle przekonująca, żeby zyskała poparcie całej wsi. W końcu ludność podzieliła się na dwa stronnictwa - zwolenników (ludność mieszkającą głównie na Grabaczach i Adamówce) i przeciwników budowy na Grabaczach (mieszkańcy Kopani i Markówki). A przecież biskup mówił - „Jak nie będzie zgody, to nie budujcie. Koniec końców wspólne zbieranie pieniędzy, wspólna praca na pewno was zjednoczy”. Jednak sprawy potoczyły się zgoła inaczej.

zwolennicy: - Grabacze, - Adamówka

przeciwnicy: -Kopań, -Markówka.

Zaczątek

Rok 2000

Pod świerkiem stoją chłopy z Kopani i Markówki. Niedaleko wejścia do starego, drewnianego kościółka, w którym niegdyś modlili się Ukraińcy. Mężczyźni czekają na niedzielną sumę. U każdego wiszą spodnie materiałowe. Koszula, najczęściej w kratę, okala zmęczone po tygodniu pracy mięśnie. Zdarzają się marynarki o kolorach zielonego brązu u starszych. Moda kościelna wymaga tylko schludnych, ale porządnych ubrań. Mało kto się stroi, chyba że przyjdzie święto - wtedy co innego. Wówczas obowiązują garnitury i najlepsze, odświętne buty. Wypastowane wzorowo, jakbyś wybierał się na własny pogrzeb. Przypomina się wtedy stara, pamiątkowa biżuteria, skazana przez większość roku na bezczynność. Na głowach spoczywają kaszkiety i kapelusze w kolorach pieprzu i porostów.

Stoją w kole niewzruszenie jak kamienne posągi. Ręce założone na piersi albo pod boki odpoczywają w bezruchu. Dym papierosów świdruje wściekle krtań, ręka ma zajęcie, a też głowie trochę lżej. Widać grymas znoju i cichej, niewypowiedzianej skargi. Czasem trudno go dostrzec. Jednak kryje się gdzieś w zakamarkach twarzy. Myśli ponurego buntu jak wrony zlatują z pól i łąk do ich zmęczonych umysłów. Pierwszy odzywa się nieśmiało stary Henek „spod lasu”.

-No i patrzcie, jaka bida nas zastała z tym kościołem. Jak postawią go na Grabaczach to ten święty kościółek najpewniej wiatr zdmuchnie, nikt o niego nie zadba.

Troszczy się o budynek, mimo że jest to dawna cerkiew. Pamiętał jak, jeszcze za dzieciaka, musiał uciekać w 1943 r. za Wielką Rzekę z bratem przed UPA. Rodzice zostali. Chłopak wrócił po dwóch latach do domu. Czekały go tylko spalone chałupy, ruiny Domu Bożego zarośnięte przez drzewa i zbielałe kości mamy i taty. Potem Ukraińców wysiedlono z ich ziemi, a cerkiew leżała odłogiem. Zarządzono więc remont po 20 latach. Henryk z innymi ścinał drewno, i pracował przy wykończeniu, aż pewnego dnia do wsi zajechał biskup, poświęcił ściany. Mieszkańcy mieli w końcu kościół iście katolicki. Od tamtego czasu mury już zostały porządnie omodlone i zdążyły się nasłuchać maryjnych pieśni.

-Ale pomyślcie, że przyjdzie wam jeździć tam tydzień w tydzień, święto w święto. Aż na Grabacze! Na nogach nie będziesz szedł tyle drogi, autem trzeba będzie dupy wozić.

-Jeszcze jak - ktoś przytakuje z tyłu.

-On powinien być budowany na środku. Tak jak nasz biskup przykazał i tyle. Środek! I po równo będzie dojeżdżać miał każdy.

-Rzecz w tym, że ksiądz proboszcz nie bierze tego na poważnie. A biskup powiedział wyraźnie: niech baby wezmą metr i wymierzą!

-Nasermater! Ach, do diabła z tym księdzem! Zapatrzył się na te Grabacze jak na święty obrazek, tylko tamtych pilnuje! Jak huba brzozy!

Agresja wydzieliła swoją toksyczną woń.

-Ty się księdza nie czepiaj! To dobry proboszcz, tylko ludzie go nastawili na swoje.

Zawrzała dyskusja. Wściekłość wierzgała w ich piersiach jak szczupak dopiero co wydarty z wody.

-On powinien być tam obok krzyża, ponieważ zaraz jest szkoła i cmentarz. Będzie jedno centrum religijnego i społecznego życia. - odezwał się Zbyszek, młody syn Pirógów, który po cichu dołączył się do rozmowy dorosłych.

-Ale o dzieciach też myśleć trzeba. Kiedy lekcje skończą to prędzej wstąpią zdrowaśkę zmówić, jeśli Boga będą miały po drodze. Od maleńkości tego uczyć trzeba, a jak Jezus będzie blisko to i w tym dopomoże. - zauważył Franciszek „zza rzeki” - miejscowy nauczyciel przyrody.

Argumenty tańczyły w powietrzu z emocjami i słodkim zapachem tytoniu. Jedni się przysłuchiwali, drudzy żywo wykładali swoje racje.

-Nie będziemy się pchać w te ich obory! Tam przy placu jest dom jeden przy drugim. A co jak przyjdzie wywalanie obornika? To się przecież nie godzi, tak święte miejsce wyznaczać wśród podwórza gdzie ciągniki, maszyny, zwierzęta.

I tak obradowało to spontaniczne ludowe zgromadzenie, z którego każdy odszedł w przekonaniu o słuszności wspólnej sprawy.

-No ale czy się mylimy? Powiedz mi Tadzik. - pyta bezsilnie Kazimierz - Oni nie mają żadnych racji, chcą mieć tylko świątynie blisko siebie, ale nie myślą o wspólnocie, o innych mieszkańcach. - zauważa drwal.

-A zresztą, tak w ogóle, kto ci teraz wyłoży tyle pieniędzy? Gdzie taka rodzina z czwórką dzieci znajdzie gotówkę? Już nie mówiąc o tym, że większość na wsi to przecież emeryci i renciści! Bardzo czarno to widzę Kaziu.

W tej chwili zadźwięczały dzwonki rozpoczynające nabożeństwo, dlatego należało się rozejść, a przynajmniej zgasić fajkę. To nieładnie tak palić, kiedy Jezus przez księdza coś mówi.

Za kulisami podejmowania decyzji

-Mieszkańcy składali się na cegłę. Były też plany stworzenia systemu telefonizacji wiejskiej, które też wymagały składek. Ponadto gazownictwo. O lesie nie wspomnę. - Mówi mi Beatka Kamieniowa, kobieta sumiennie uczęszczająca na zebrania parafialne i wiejskie w latach 2000 - 2004. Rozmawiamy w jej salonie. Na kolanach trzyma różową poduszkę i co jakiś czas energicznie zmienia pozycje. Jest już stara, ale zachowała dawny wigor.

-O lesie?

-No przecież jest, rośnie las parafialny. Te drzewa sadzili wszyscy, mój mąż je sadził, syn pomagał. - marszczy nos w oburzeniu, ale oko ma swobodne.

-I wszystkie te fundusze poszły na koszty budowy? - upewniam się.

-A na pewno część z nich. Jeśli chodzi o finanse, to trzeba też wspomnieć o kolędzie. Jak ksiądz po domach chodził, to też niejeden więcej dał w kopertę. I to wszystko poszło na kościół, na kościół, na kościół - powtarza z uporem. - No i oczywiście były też specjalne składki.

-Oznacza to, że mimo tego, że część parafian nie zgodziła się na postawienie świątyni na Grabaczach i nie chcieli opłacać tego przedsięwzięcia, to i tak ich oszczędności, w pewnej kwocie, zostały przeznaczone na fundusz kościelny. Zgadza się?

-Jak najbardziej. Trzeba jednak podkreślić to „w pewnej kwocie”. Jedni dawali na telefony, drudzy na kolędę, trzeci szczególnie angażowali się w sadzenie lasu. Ale koniec końców, jakaś kwota pieniędzy należąca do ludzi nie popierających tego pomysłu, wpłynęła na konto parafialne. Słowem, my się nie zgodziliśmy, a i tak nasze pieniądze na ich kościół poszły. Tak więc wiesz, oni zawsze byli cwańsi. A z tym kościołem to wykiwali wszystkich.

Odchyla się na krześle. Napięte mięśnie zatapia w drewnie, prostuje kręgosłup. Ucieka wzrokiem, jakby chciała na nowo zobaczyć ludzi tamtych czasów. Oddycha, jakby ponownie czuła śmiercionośny zapach rozkładu solidarności wiejskiej. Czas rozpuścił emocje z jej twarzy, pozostała apatia.

-Jak dostali na to zgodę?

-Spór o wyznaczenie miejsca toczył się trzy lata. Były różne koncepcje, rozwiązania, próby kompromisów. Z czasem niestety atmosfera zaczęła się psuć. Ksiądz koniec końców, moim zdaniem, wziął całkowicie stronę Grabaczów i wybudowali właśnie tam. Głównym argumentem było to, że obok planowanego terenu stała już kiedyś postawiona plebania. Dom księdza byłby blisko, nie trzeba by było w przyszłości budować drugiego, byłby po prostu z głowy. Ponoć to głównie zaważyło podczas decydowania w kurii.

-Ta plebania była aż tak ważna dla mieszkańców?

-No właśnie na tym polegał podstęp! Na tej plebanii. Niby taka ważna, ale jak świątynie postawiono, to zaraz zabrano się za dom dla księdza i postawiono nowy.

-Czyli plebania to był bardziej pretekst, niż powód. Co na to kuria?

-Kuria się na to całkowicie nabrała. Ponoć się dopiero wtedy połapali, kiedy po budowie kościoła zburzyli plebanię i wybudowali nową. Oni to podawali jako argument, tę plebanię, którą później i tak rozwalili.

W kuchni u Pirógów

Budowa trwa już rok

Gęsta para bucha znad garnka osadzonego na kuchni kaflowej. W rogu rozżarzonej do czerwoności blachy olej pożera cebulkę. Na środku dusi się z gorąca kapusta z kiełbasą.

-Zbyszek! Po drewno! - woła głos gospodyni. Ręce pomarszczone jak jabłko dotknięte mrozem i lepkie od tłuszczu podają chłopakowi plastikowy kosz.

-Krzysiek! Podejdź no tu na chwile! - krzyczy przez okno. Barczysty mężczyzna po chwili zagląda przez brudną szybę.

-Co tam chcesz? - mąż pyta uprzejmie.

-Co ty tam u siebie robisz? Drzewo? Może byś dzieci co zagnał do roboty? Smarki mi się tylko krzątają po obejściu. - ogląda się za siebie i wypatruje jak sokół pikujący z góry swoje pociechy - idźcie ojcu pomóc na polu! On tam na zastodolu robi.

Kasia, Jadźka i Wojtek pokornie poszli. Kto chce jeść, musi robić.

-Wojtuś, ale jak mi w pole weźmiesz kościołowe buty, to cię ojciec pogoni paliczką! - mówi szczerze, ale uśmiecha się do synka.

-Zbyszek, ty siedź jak siedzisz. Zrób mi wody z węglem, co? Widziałam dziś na rano na cmentarzu Wacka. Tak się na mnie spojrzał! Pewnie, czart jeden, urok rzucił! - burzy jak rzeka za szkołą. Jej twarz makiem się czerwieni. Wykonuje symboliczny gest splunięcia. - Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!

-Daj, matka spokój z tym. Którego w ogóle Wacka? Nie mów, że sąsiada?

-Ta gdzież sąsiada!? Nie! Tego z Markówki! Wacka Smalca!

-Tak myślałem. Dobra, nie denerwuj się. No, może sobie ligniesz mamo?

Rosły chłopak nalał do brązowej szklanki trochę wody z wiekowego czajnika. Odłożył na stół pokryty ceratą w kwiaty. Zabrał z kotłowni szczypce, zawsze wiszące obok tatowego, skórzanego pasa, który go trochę przerażał. Ukucnął przed piecem. Otworzył drzwiczki, wyjął oddychające jeszcze ogniem małe drewienko.

Kobieta opadła na wyświechtaną wersalkę. Wzięła węgiel w rękę i z rozmachem przerzuciła przez lewe ramię. Mokrą dłonią zrobiła znak krzyża, po czym wypiła do dna brudną wodę, jak magiczny eliksir. Odetchnęła.

W rogu pokoju z małego ołtarzyka pokornie spoglądała na ten zabieg Maryja. Piękna, okazała figurka w niebieskiej sukience kupiona została podczas pielgrzymki matki Pirógowej do Częstochowy. Zawsze wzorowo odkurzona i umyta. Dostaje w podzięce za wstawiennictwo świeże kwiaty w każdą sobotę, bo to dzień maryjny. Matka Boska Lichaczka wszystko wie. Każdy sekret czy strapienie żona Krzysztofa wyszeptała jej na modlitwie. Zazwyczaj podczas apelu jasnogórskiego lub na wiosnę, kiedy wszyscy z domu po robocie klękali i śpiewali litanię. Otwarte, dziewicze niebo majowe niosło wtedy błagania Pirógów wprost do swojej Królowej.

Z tego miejsca widzi kuchnię - w tamtym dniu panował tam prawdziwy harmider. Domownicy robili obiad dla budowniczych wznoszących mury kościoła na Grabaczach. Przyszła kolej na Pirógów, to muszą. Kobiety gotują, mężczyźni pomagają przy budynku, a do tego co miesiąc przez połowę wsi przechodzi Władek Laczek i zbiera od każdego domu po 100 zł. I tak trwa to już rok, a będzie trwało kolejny. Ale ludzie są robotni, chętni do pomocy. Każdy chce się dołożyć do szczytnego celu. Każdy z Grabaczy i Adamówki. Dwa pozostałe przysiółki zostały przy swoim i nie chcą pomagać. „Tamta strona nie chciała u nas budować. Musieli mieć koniecznie na środku, przy szkole. Nam tamten teren nie odpowiadał. To ukraińska ziemia, nie polska. Kościoła budować tam się nie godzi.” Mówi Krzysztof Piróg. Właśnie składa drewno z ogromnej kupy pod ścianę szopy pokrytej eternitem. Podwórko jest dość obszerne, wystarczające do biegania dla kur i indyków. Słychać jeszcze niskie chrumkanie świni, ale gospodarz się do niej nie przyznaje - nie chce kontroli. Sąsiedzi dowiedzą się o jej istnieniu, kiedy Zbyszek przyniesie im po dwóch laskach kiełbasy i kiszki. Grunt okryty soczystym, zielonym dywanem został rozerwany przez kurze pazury. Drób podziurawił włókninę, aby dostać się do zimnej ziemi i ochłodzić się jej łaskawą wilgocią. Pan Krzysztof wbił siekierę w pień będący też w weekendy gilotyną dla dojrzałych ptaków. Silne, pokryte żyłami, przypominającymi korzenie dębu ręce zabrały się za przerzucanie drewna. „Jeździli nawet do biskupa i deklarowali uroczyście, że jeśli nie będzie tam gdzie oni chcą, to oni odmawiają pomocy. No to co my mieli zrobić? Zaczęliśmy sobie powoli zwozić materiały: żwir, piach na plac i czekać, aż ksiądz zatwierdzi. Tak też się stało. Sami ten Dom Boży zbudujemy!” - powiedział z pasją i skierował na stajnie oczy topielca, jednak o wejrzeniu łaknącym sprawiedliwości. Odetchnął tak, jakby chciał odpocząć od tej drażliwej sprawy, odgonić ją jak kąśliwą muchę. Po chwili namysłu znów się irytuje. - „Nie chcą dawać? Niech nie dają! My sobie poradzimy. A niby na co nam oni potrzebni? Tylko niech zaraz jeden z drugim się nie pcha do drzwi, kiedy kościół będzie stał! Ja wtedy sam osobiście za uszy wyprowadzę takich cwaniaków.”

-Ten kościół to też jedna wielka pomyłka. - odzywa się, chyba z tych kuchennych nudów, Zbyszek. Kroi właśnie jabłka na kompot.

-Ty Boga mi w domu nie obrażaj! - obrusza się kobieta.

-Ale wszystko przemawia przeciwko wam!

-Ksiądz nas poparł i to się liczy. Tu ma probosz plebanię, tutaj był kiedyś kościół i tutaj też zbudujemy nowy, a tobie nic do tego. Zajmij się kompotem lepiej!

-Nie dziwcie się w takim razie, że Kopań i Markówka nie chcą wam płacić składek, skoro wy też im nie pomagaliście remontować cerkwi! Wszystko robili sami!

-Zbyszek! Kompot! Ty mi tu nie filozofuj!

-No dobrze, tak tylko mówię.

Dźwięk noża rozerwał rozmowę, która powróciła za chwilę.

-Synek, a ty wiesz, że ty idziesz jutro do Michaczów na odrobek?

-Ale ja mam za niedługo próbne egzaminy gimnazjalne, przecież wiesz. Wyślij dzieci!

-Zbigniew! Przecież te Kaśki nie będą traktorem jeździły! - Michacze kogoś do drugiego traktora potrzebują. Idź dziecko, proszę cię. Oni nam pomagały przy grochu, to przy ziemniakach musisz im odpłacić.

-Wy i te wasze pole!

Sprzeczki przerwała dopiero co wypuszczona z radia pieśń religijna. Gospodyni zasłuchała się w niej, zapomniała o wszystkim i tylko nuciła lekko słowa piosenki.

„I chociaż wnet ostatnie światła zgasną Opieka Twa rozproszy nocy mrok. Uśpionym wsiom, ukołysanym miastom, Maryjo, daj szczęśliwą, dobrą noc. Uśpionym wsiom, ukołysanym miastom, Maryjo, daj szczęśliwą, dobrą noc.”

Melodia się urwała, a matka jakby automatycznie wróciła do świata kuchni, dzieci, zmartwień i pracy.

-Przynieś mi naręcze drewna, a później sobie kartacze nastaw, ja z dziećmi zjemy jeszcze makaron z mlekiem z rana. No, nie fucz się już, to ci zrobię wieczorem proziaki. Ja przygotuję talerze, a ty później leć pod kościół i wołaj chłopów na bigos.

„Kiedyś to z dzieckiami się żarło cały dzień. Ale później, jak przyszły na drugi ranek żniwa, to wstawaliśmy wszyscy, jak jeden mąż z Biblii i szliśmy w pole. A ile razy mnie mój tato zbił na kwaśne jabłko, aż do lasu mu później uciekłem na 3 dni! Później wróciłem i żyłymy z powrotem jak stare konie! A teraz jak tylko coś dzieciakowi powiesz, to już się buczy i obraża na ciebie cały tydzień. Nie patrzy na to, że ty tak tylko z troski do niego! Przecież nikt nie chce nikogo krzywdzić. Teraz to inne wychowanie, inne zwyczaje” - mówi pan Krzysztof.

Krzyż, czyli rozłam

Na pagórku stoi od wieków prosty krzyż i obwieszcza środek wsi. "Zmarnowany Jezusek przenajświętszy wisi za nasze złości. Dlatego choć kwiatka trzeba mu podstawić pod zmęczone nogi, czy ogień zapalić na pamiątkę." - mówi Pani Krysia, która opiekuje się figurą. "A i umyć go trzeba czasem, zadbać o niego, paciorek zmówić w podzięce." I rzeczywiście, każdy pieszy, gdzie by nie szedł, zawsze na chwilę przystaje przy Synu Bożym. Zwisi głowę, przyżegna się nabożnie. Westchnie krótko swojemu Ojcu o zmartwieniach. Czasem się poskarży, czasem poprosi o wstawiennictwo. I idzie dalej. Ale odtąd jakby mu lżej było.

Ciepłego popołudnia szła buńczucznie środkiem drogi dziewczyna. "Latają za nią chłopaki, oj latają, bo taką ma talię jak widły mojego dziadka do kopania buraków. A i robotna przy tym. Wysoka jak ta kosa pod szopą. Furtka do jej podwórza rok w rok ląduje w rzece przed lasem lub na przystanku. To kawalery zawsze w sylwestrową noc kradną furtki najładniejszym panienkom we wsi i wyrzucają po różnych miejscach - to na dach przystanku, to do jeziora, to na Lipę, pod którą schroniła się święta rodzina podczas ucieczki z Egiptu."

Dziurawy asfalt należy tylko do niej, mało kto boi się aut. "I położyć się na nim można było rano, po zabawie, kiedy trzeba było się szybko schłodzić. Ach, jaki ten asfalt wygodny się wtedy zdawał. I dzieci też luzem latają, rysują bazgroły na czarnym pergaminie. Tylko raz się zdarzyło, że Stefan zza grobli zasnął po zabawie na drodze i jakiś dureń go przejechał. Szkoda chłopa, dobry gospodarz był i człowiek poczciwy."

Janina trzyma świeży ser i masło pod pachą. Matka ją wysłała, żeby udobruchać śmiertelnie obrażonego dziadka. Mężczyzna nie chce dawać na budowę kościoła, mimo że wszyscy z rodziny płacą składki. On ma inne zdanie. Zabrał nawet zięciowi dawniej powierzony traktor, do czasu aż tamten nie zmieni poglądu. "To w końcu jego maszyna, może robić z nią co chce, ale żeby własnej córce traktor odbierać? W dodatku prace w polu się zbliżają, trzeba będzie od kogoś pożyczać, bo tatu też nie zamierza ustąpić." - martwi się Jaśka.

Zbliżał się wieczór - na zachodzie przed słońcem otwierało się piekło. Przyspiesza kroku, ponieważ musi zdążyć pozbierać zioła, a te można kolekcjonować tylko za widna. Spogląda na niebo - ciężarne chmury nadciągają ze wschodu i czuje szczęśliwy ucisk w brzuchu. Dobrze pamięta słowa babci - "gdy deszcz przed Janem, po żniwach rolnik panem". Z obcej stajni wybiega krzyk zażynanej świni. Wyprzedza ją traktor i jego monotonny tren. Drogę przecina durny pies polujący na polną mysz. Dziewczyna ogląda podwórka, z których monitorują ją nie tylko baby w szparach chałup i okien, ale także figurki Maryi wbudowanych w ściany domostw. Po kilkunastu metrach mija krzyż i wchodzi na teren Kopani. Zaczyna mijać domy ludzi najbardziej radykalnych w sprawie budowy świątyni. Czuje się nieswojo, zakłada kaptur i narzuca tempa. Krzyż dzieli symbolicznie wieś na pół; na zwolenników i przeciwników. Ludzie wiedzą, gdzie leży granica. Że też Jezusowi na drzewie przypadło tak niechlubne zadanie.

Posłanka wchodzi na podwórze i mija jarzębinę. Wściekły dreszcz, jak zwykle przebiega przez jej plecy, ponieważ to właśnie na niej Judasz powiesił się po tym, jak zdradził Pasterza. Drzewo chwieje się jak kiedyś pod ciężarem ciała i szlocha po stracie apostoła.

Dziadek słyszy kroki w przedpokoju i chwyta za wiatrówkę. Widząc wnuczkę w drzwiach odkłada broń, jednak grymas niezadowolenia nie znika z jego twarzy. Niechętnie przyjmuje dary, w ciszy wysłuchuje poselskiej wiadomości od córki, ale to nie poprawia jego nastawienia. Sam nie wie, co mogłoby je zmienić. Chyba zbyt zawiódł się na swoich bliskich. Bo też nie ma większej nienawiści, niż zrodzona z bliskości. Niezgoda rozsiadła się jak bezczelna kwoka i zadomowiła się w rodzinie na stałe.

Dzwonią kościelne dzwony - ktoś zmarł. Ludzie wychodzą z domu, nasłuchują. Inni biegną do dziadków. Ciepły wiatr niesie grozę, dla niektórych podniecenie. Ciekawe komu się zmarło. Dźwięk jest miarowy, jednostajny. To kościelny z pasją porusza sznury dzwonnicy. Obecna na wsi Pani Śmierć odchodzi właśnie z czyjąś duszą. Jest niedziela, więc zabawi jeszcze co najmniej tydzień. Taka zasada - jeśli ktoś umrze w dzień pański, to przyjdą kolejne zgony, a ekonom na niebiańskim dworze, Św. Piotr, będzie miał robotny tydzień. Niektórych grzeszników Najświętsza Matka może wpuści przez boczną furtkę, bo to przecież litościwa panienka.

Pan Laczek zbiera pieniądze

Władek Laczek pchnął drewnianą bramę i wszedł na podwórko. Zza gęstej mgły wyłania się, jakby znikąd, brązowa krowa - jedyna przyjaciółka gospodyni. Wystawia ogromny pysk, mężczyzna z uśmiechem głaszcze zwierzę. Wyruszył raniutko, bo dziś to on chodzi ze składką po wsi. Spogląda na chubodę i stary, drewniany dom, wokół którego zadomowiły się kwiaty z sąsiedniej łąki. Dostrzega okna w białej framudze i odpadający lakier z frontowych drzwi. Szara firanka poruszyła się niespokojnie - najpewniej mieszkająca tam Agatka "zza żyru" czatowała przy szybie już od pojawienia się mężczyzny na asfalcie. Kiedyś, w drewnianych jeszcze chałupach, rolę takiego wizjera pełniła szpara na wysokości oczu. Kiedy słychać było kroki i głosy od drogi, podchodziło się do dziury i obserwowało. „Kto idzie? W jakim celu? O czym rozmawia z kompanem?” Te pytania trudno było pozostawić bez odpowiedzi. Czasem, jeśli ma się dzieci, to te pomogą, ze względu na lepszy słuch i wzrok. Ale kobieta „zza żyru” musiała mierzyć się z niezaspokojoną ciekawością sama. Jej męża powiesiła UPA w 1945 r. na pięknym, strzelistym buku za sklepem. W latach 60. mieszkała u siebie z synem. Jednak ten ożeniwszy się, zabrał meble i wyprowadził się do nowego domu kilka pól dalej. Agata nie chcąc zostać sama, prosiła córkę o dach nad głową. Ona nie miała nic przeciwko temu, aż do dnia, w którym dowiedziała się, że pole i las matka zamierza przepisać swojemu drugiemu dziecku. Bez pardonu „wyprosiła” starszą kobietę. Od tamtego czasu Agata wraz ze swoją krową wędruje między swoim, córki a syna domem co kilka lat. W zależności od tego, jak toczą się sprawy sądzie, w którym jej jedyne dzieci spierają się o ojcowiznę. Aktualnie nie przynosi korzyści żadnej ze stron, więc mieszka w swojej starej chałupie, którą razem z mężem i sąsiadami sami budowali po ślubie.

-Pochwalony Agatko! Ja dziś z zeszytem.

-Chodź, chodź młody w dom. Siadaj. - Wskazuje mu samotny skórzany fotel. Sama przystępuje do poszukiwań. 10 zł znajduje w metalowej puszce z mieloną kawą, 30 w pudełku z przyprawami, a Kazimierza Wielkiego spotyka zakopanego w bieliźnie. Resztę bierze na kreskę.

-Trzymaj synku. - Podaje mężczyźnie, który wpisuje skrzętnie kwotę w odręczną tabelkę pod roboczym tytułem „Kościół - Adamowka”.

-Dziękuję. Jak się Agatka trzyma? - pyta z wyrazem ciepła na czerwonej twarzy.

Rozmowa płynie; jest kołysanką dla kota zasypiającego na gorących kafelkach pieca. Stare obrazy zdobią pobielane ściany. W rogu głównego pokoju leżą dwa wiklinowe twory. Jeszcze nieskończone, zastygły w bezruchu podczas narodzin. Agatka prawdopodobnie stworzy z tego kosze, albo krzesła. Nieopodal leżą samotne ziarna grochu. Ten trop prowadzi obserwatora do wiadra pełnego fasoli o kolorze kości słoniowej i kosza po brzegi wypełnionego suchymi łupinami. Agata bawiła się w Boga, rozgrywając scenę z Sądu Ostatecznego, rozdzielając nasienie od chwastu.

-A chodzisz może po drugiej stronie? Za krzyżem? Pokaż mi kto daje.

-Proszę Pani, ja nie mogę. Ale raczej rzadko kto płaci. Jak już raz powiedzieli, że nie będą pomagać przy budowie na Grabaczach, to teraz mało kto zmienia zdanie.

-Ach, parszywi! - tak jak fale burzą morza, tak twarz staruszki zburzona była emocjami i sprzeciwem.

-Mało kto mnie wpuszcza. Ostatnio psem nawet poszczuli - skarży się skarbnik.

-Jakie to kiepskie, jakie niedobre ludzie. Ja mówiłam, że tych Ukraińców to wyrżnąć i spokój. - Kobieta nie może pojąć, jakim cudem inni nie chcą pomóc przy tworzeniu Domu Bożego.

-Agatka się nie denerwuje. To przecież takie same ludzie jak my. Oni chcieli mieć po swojej stronie świątynię i teraz im jest trudno pogodzić się, kiedy ksiądz z kurią zdecydowali inaczej.

-Dobrze, że nasz ksiądz, dobroduszny i łaskawy, jest z nami i nas nie opuszcza.

-Boże, daj mu sił do dalszej pracy, bo jego też spotyka wiele przykrości. - odpowiada Władek.

-Masz racje kochanku. Zrobić ci ziółek? Wczoraj takiej pięknej pokrzywy za młodniakiem nazbierałam, od razu będzie nam lepiej.

-Prosze Pani, pogadałybymy, ale muszę jeszcze skończyc przysiółek, będę szedł.

-Z Bogiem.

Skarbnik opuszcza kobietę z uczuciem piołunu za zębami. Przykro mu, że wieś tak bardzo się podzieliła, że musi wysłuchiwać takich rzeczy. „Kiedyś panował spokój, solidarność, ludzie sobie pomagali. Odwiedzali się; cały czas na płotach sąsiedzkich ktoś wisiał i się gadało aż do wieczora. Roboty wspólne były - kilka lat temu u mnie na wykopki to się pół wsi chyba zleciało! Tylko żeby mi pomóc, bo dzieci nie mam, nie ma komu robić. A teraz? Ludzie pokłóceni i w rodzinie, i w sąsiedztwie. Wszyscy chcieliśmy zbudować coś wielkiego dla Boga, być bliżej niego, ale skończyło się na rozpadzie. To trochę jak w Biblii, podobnie do tej wieży Babel.”

Dźwig - wreszcie koniec

Rok 2003

-Kryśka! - wrzeszczy Szymek do siostry. - Kryśka! Dźwig zajechał do wsi! Budź matkę, ja biegnę na Grabacze!

Chłopak ubrał buty, zarzucił koszule ojca i puścił się pędem, żeby na pewno zobaczyć widowisko - dźwig, który miał zawiesić dzwon na wieży. Była to wisienka na torcie - koniec budowy świątyni, a więc wielkie wydarzenie. Przed budynkiem zebrało się już niemałe zbiegowisko. Były radosne krzyki, strach i podziw. Na końcu salwy oklasków. Ludzie wpadali sobie w ramiona i sławili Jezusa za pomoc przy pracy. Przecież tyle było znoju, tyle kłótni. W uszach jeszcze dźwięczały mieszkańcom zmartwienia minionych lat - "Matko, jak my tu sami sobie poradzimy z tą budowa? Skąd weźmiemy pieniędzy, czy starczy nam siły by pokonać wszystkie trudności? Tyle jest ludzi przeciwnych tej budowie Domu dla Twojego Syna. Czy nasz ksiądz nie zwątpi, czy wytrwa końca?" Niemal codziennie słyszano takie i podobne głosy. Ludność jednak przetrzymała trudny czas, teraz pozostało im się tylko cieszyć i sławić Boga za wielkie cuda. "Jaka radość była we wsi! Ksiądz spontanicznie mszę urządził! Śpiewano później pod nowym kościołem, a w wieczorem na Grabaczach i Adamówce urządzano małe przyjęcia. Z drugiej części Lichaczy nikogo wtedy nie było widać na wsi, nikt się nie pokazał.” - relacjonuje Wieśka Grusza.

Dwadzieścia lat później

Rok 2022

„No wiesz, ludzie z tej jednej części serio wierzyli, że mają rację, słuszność. Nie twierdzę, było inaczej, ale panowało silne przekonanie o tym, że sam Bóg im sprzyja” - opowiada mi Natalia; stara znajoma z podstawówki spotkana przypadkiem podczas powrotu do domu. Nie ma oporu przed rozmową na ten temat, w odróżnieniu od większości mieszkańców, szczególnie starszych. Mimo dwóch dekad dzielących nas od zakończenia budowy, wciąż ten temat jest to bardzo wrażliwy i niechciany. - „Raz dziadek mi opowiadał, jak Lichacze zostały uratowane od deszczu” - Mówi to z lekkim uśmieszkiem, jakby nie całkiem wierzyła w te legendy. Mimo wszystko zabiera się za historię z pasją, ciekawie mówiąc o wydarzeniach. Dużo gestykuluje, mówi głośno. Ma na sobie jesienny sweterek, na którym układa się do snu Matka Boska w medaliku. Jedziemy rozklekotanym autobusem. - „To było rano. Wiał wiatr pachnący ziemią, a liście dębu poskręcały się jeszcze wieczorem. Dlatego mężczyźni z budowy podeszli po porannej, tradycyjnej mszy przed pracą do księdza. Powiedzieli mu, że na deszcz się zbiera, że lepiej dziś nawet nie zaczynać roboty. Proboszcz ich trochę zignorował. Powiedział, żeby pracowali. Sam odszedł mówiąc, że idzie się pomodlić o dobrą pogodę. Robotnicy posłuchali nie wnosząc sprzeciwu. I rzeczywiście nie padało. Niektórzy uznali to za szczęśliwy traf. Ale po kilku dniach, kiedy rzecz się rozniosła, okazało się, że tamtego akurat dnia wszędzie padało, tylko nie na Grabaczach! Ludzie uznali to za mały cud!” - Kończy i wybucha śmiechem.

W kościele panują ład i zasady. Mężczyźni na chórach, kobiety na środkowych ławkach, dzieci i młodzież z przodu. Maczugowata z Grabaczy w czwartej ławce od lewej strony, Sokołowa w piątej, a siódmy rząd to miejsce Kazikowej. „A niech cię diabeł nie kusi im w drogę wchodzić! Wygnają cię ze swojego miejsca i nikt się nie obruszy. Porządek przecież musi być! Każdy ma swoje pole.” Młode pary na tyłach. Rodzina Horotków zaraz obok witrażu z Janem Chrzcicielem, małżeństwo Gruszków zawsze przed konfesjonałem. A mieszkańcy Markówki i Kopani? W kruchcie. Kruchta to taki przedsionek. Kiedyś miejsce odprawiania pokuty. Druga cześć wsi i zatrzymała się właśnie tutaj - w sali "dla grzeszników". Na etapie jakby czyśćca. Nigdy nie przeszli dalej - bliżej księdza, ołtarza. Zazwyczaj modlą się w swojej wyremontowanej cerkwi, ale kiedy są ważne święta, msza odprawiana jest jedna, tylko w „nowym” kościele. W przedsionku panuje duchota, jest parno. Wszyscy tłoczą się, ścierają w małym pomieszczeniu. Panuje mrok, który częściowo rozjaśnia światło z ogromnych żyrandoli, które przebija się przez szklane drzwi. Ludzie oglądają te święte obrządki zza szkła. Ono oddziela ich od głównej nawy. Mają poczucie, że im jest dane tylko oglądanie z daleka mszy świętej, że prawdziwe cuda dzieją się w środku. Jednak co odważniejsi decydują się na wyjście z kruchty. Ci młodsi też wychodzą; nie pamiętają przecież budowy, nic nie znaczą dla nich przestrogi matki: "Nie pchaj się do przodu, bo twój ojciec na kościół nie dawał. Trzeba znać swoje miejsce. Stój gdzie stoisz a jak nie, to na pole!". Idą pewnie do pierwszych ławek nieświadomi konsekwencji. Justyna z Adamówki widząc to skarży się "niech sobie siedzą, mi to nie przeszkadza, ale jak się można tak wyrywać i lecieć do pierwszych siedzeń, skoro się nawet nie płaciło! Nie po to moi rodzice harowali przy budowie i oddawali swoje oszczędności, żeby im teraz taki pierwszy lepszy z Markówki po ich kościele chodził!". Takie i podobne komentarze wirowały w powietrzu. Szczczególnie zaraz po uroczystym otwarciu świątyni. Były szmery, plotki, nagabywania, straszenie nieproszonych gości. Pan Franek „spod rzeki” z Markówki nie pojawił się na Komunii własnej córki, ponieważ odbywała się na Grabaczach. I teraz, po 20 latach też prawie tu go nie widać. I nikogo to nie dziwi.

Ksiądz zstępuje z ambony po kazaniu, a przestrzeń rozrywa głos wiernych.

"Cóż Ci Jezu damy za twych łask strumienie Z serca Ci składamy korne dziękczynienie. Panie nasz, króluj nam! Boże nasz, króluj nam! Poprzez wieczny czas, Króluj Jezu nam! W serca Twego ranie, o serc naszych Królu, Pokój i wytrwanie, ukojenie w bólu."

Muzyka jest podniosła i smutna. W głosach ujawnia się wszystko - słychać strapienia, niewypowiedziany ból i ukrytą skargę. Mózgi toną w smole egzystencjalnego mroku. Mimo tego panuje pełna ufność w Bogu, zawierzenie wszystkich swoich spraw właśnie jemu. Tak jest lepiej. Uczestnicy wpatrują się w ołtarz, gesty wykonują pilnie i wzorowo; mają one znaczenie.

"Tak ludzie gadali, że kiedy w świątyni zaczęły się nabożeństwa, ksiądz z Przemyśla zwiózł świętą figurę Maryi w koronach - w podzięce za udany budynek. Korony były piękne! A jakie ogromne. Myślałem, że to się nie godzi, żeby Matka Boża tyle dźwigała. Miała niebieską tunikę i białe róże u stóp. No i razu pewnego kościelny wchodzi przed ołtarz a tam - korony na ziemi! Spadły! Jakie nieszczęście! Leżały na nowiuśkich jeszcze płytkach, jak kości rzucone przed grą. Chłop się wystraszył co nie miara, zebrał korony w materiał i schował w zakrystii. I tyle my je widzieli! Ludzie gadają, że to zły omen, że Bóg dał znać, że mu się we wsi nie podoba! Że tyle niezgody panuje. Ale kto to wie!? To tylko tak ludzie gadają." - relacjonuje pan Wojtek „zza Mokrego Gościńca”.

Wszystkie imiona i nazwy zmieniono. Kilka postaci zostało stworzonych z połączenia paru innych autentycznych osób na potrzeby reportażu.

Przy pracy nad reportażem korzystałam z poniższych źródeł: -dokumenty parafialne, -protokoły spotkań wiejskich, -archiwa prywatne, -„Wybrane problemy społeczne środowisk wiejskich" Agata Matysiak-Błaszczyk, Kamila Słupska, -"Opowieści jarosławskiego zasania" Jan Kuca, -„Socjologia wsi" Izabella Bukraba-Rylska, -„Strażnik kultury - Franciszek Hubacz” - Łukasz Zagrobelny, -artykuły prasowe z roku 2000.

Licznik odsłon: 103
2024  Ogólnopolski Turniej Reportażu im. Wandy Dybalskiej   globbersthemes joomla templates