Aleksandra Solecka - Byliśmy tylko bajtlami, a czasy były tragiczne. Wspomnienia opolskich Ślązaków z lat wojennych
Wyrok historii sprawił, że na Śląsku Opolskim trwa niewypowiedziana rywalizacja między dwoma kulturami. Miejscowi, nie wychodząc z domu, obudzili się w innym państwie. Przyjezdni zaś musieli przebijać się przez setki kilometrów w bydlęcych wagonach, by poranek zastał ich w tym samym kraju, w którym zasypiali. Lata wojenne podzieliły nas na hanysów i chadziajów. Należę do drugiej grupy.
Zostałam wychowana w hermetycznej rodzinie repatriantów, nie znam i nie rozumiem autochtonów. Jest nim właśnie mój rozmówca, kolega ze szkoły, rok starszy ode mnie. Opory nie opuszczają mnie, bo temat drażliwy – on opowiada mi o swoim plemieniu i swoim narzeczu, ja zaś próbuję spojrzeć na tragiczny wiek dwudziesty ich oczami – oczami miejscowych. Wciąż zastanawia mnie, z czego się wziął antagonizm między tymi, którzy tu przyjechali a tymi, którzy byli tu gospodarzami od wieków. A jeśli nie antagonizm, to pewna nieufność. Mój nowy kolega nie zamierza rozwiązywać moich rozterek tak łatwo. Wie, komu należy mnie przedstawić, bym sama wyciągnęła stosowne wnioski.
Właśnie w ten sposób spotykam jego ciotkę.
*
Dom wydaje przyjemne dźwięki. Światło trochę drży, cienie drewnianych mebli kładą się na skrzypiących, wąskich schodach. Gertruda Reginek spaceruje po piętrze. Odwracam się i widzę sporych rozmiarów portret Piłsudskiego. „Śląsk to stara prowincja niemiecka!” – zdaje mi się, że słyszę ten cytat z Marszałka, ale nie pozwalam sobie na żaden komentarz. Michał wprowadza mnie do pokoju gościnnego, na ekranie telewizora dostrzegam modny turecki serial „Wspaniałe stulecie”, uśmiecham się grzecznie i wręczam gospodyni kwiaty. Wydaje się całkowicie zaskoczona i uszczęśliwiona. Gustu nie można jej odmówić, ma nienagannie zaczesane włosy i dwa świetnie dobrane kolorystycznie swetry. Przedwojenna elegancja.
- Ola chciałaby posłuchać o wojnie i latach powojennych z perspektywy Ślązaków. Jest z rodziny chadziajów… no, repatriantów. – Michał przedstawia ciotce powód naszej wizyty.
- O, to zupełnie jak mój Witek.
Już wiem, że to będzie udany wieczór.
Siadamy przy stole, Gertruda wręcza mi pamiątki swojej młodości, obchodzę się z nimi jak z relikwiami. Pożółkły papier: tablica ascendentów (Ahnentafel), świadectwo pisane naprzemiennie gotykiem i kurrentschriftem, tymczasowe zaświadczenie o narodowości polskiej, wydane w listopadzie 1945 roku. Pełen przekrój. Kiedy próbuję odszyfrować treść dokumentów, starsza pani opowiada o swojej młodości. Lata niemieckie wydają się neutralne, dzieciństwo jak każde; w szkole nie miała talentu do rysowania i muzyki, z pozostałych przedmiotów mogła się pochwalić dobrymi ocenami.
24 stycznia 1945 roku prawobrzeżne Opole zostało opanowane przez Armię Czerwoną. Twierdza Oppeln miała bronić się przez rok i na taki okres przygotowano zapasy. Jej najważniejsza, prawobrzeżna część poddała się po niecałych dwóch dniach, ale na lewym brzegu Odry Wehrmacht trzymał pozycje do marca.
Ojciec Gertrudy nie był zachwycony jej pomysłem by pojechać na wycieczkę do kina w Nysie, ona jednak uparła się. Nadal pamięta, że pociąg odjeżdżał z pobliskiej miejscowości po piątej rano. Wraz ze znajomymi dotarła do miasta, w którym zastał ją nalot. Po przeczekaniu bombardowania w bunkrach, Gertruda została ewakuowana do Kłodzka, a następnie trafiła do Drezna – tuż po pierwszym nalocie. Napatrzyła się. Widziała zniszczone domy, cywili pogrążonych w szoku pourazowym, dezerterów z Wehrmachtu, którzy sami nie wiedzieli, dokąd się udać. Potem była w Czechosłowacji, wracała do domu przez pół roku pieszo. Mówi o tym szybko, jakby chciała odgonić namolne wspomnienia. Jej rodzice zamawiali w tym czasie msze za jej duszę. Gdy znów przekroczyła próg, okazało się, że jej ojciec został wywieziony za Kaukaz. Powiedzieli mu, że jedzie do pracy w kopalni na Górnym Śląsku. Jego tułaczka trwała wiele miesięcy, ale dobrze wspominał tych, których spotkał na Wschodzie. Pomimo tego, że mógł uchodzić za Niemca, został życzliwie przyjęty przez miejscowych. Lata ściśle powojenne to jednak czas wielkich migracji ludności cywilnej; los miał ponownie wepchnąć go do pociągu i skierować do Niemiec. Na Górnym Śląsku udało mu się uciec z wagonu do domu. Dopiero wtedy rodzina Gertrudy zaznała spokoju, choć nie na długo; jej siostrę Klarę czekać miało jeszcze wywiezienie do Hamburga. Nie zagłębiam się w szczegóły. Trudno mi pojąć historię, którą słyszę. A jednak na twarzy tej wspaniałej, energicznej autochtonki widzę mnóstwo szczęścia i sprawia to, że wyciągam najpewniej słuszny wniosek. Nie można uchronić się przed wojenną traumą, ale można ją oswoić.
- Ale ciociu, opowiedzcie Oli o tym, jak poznałyście Witka.
Michał wie, że właśnie to najbardziej mnie interesuje.
Jej ojciec uznał, że nie mogą opuścić tej ziemi. Wielu wyjechało, ale tu był dom jej rodziny, nie potrafiliby tego porzucić. Zerkam na zaświadczenie o narodowości polskiej. Dopiero po kursie repolonizacyjnym nauczyła się języka – i opanowała go świetnie. Na tyle dobrze, że – wraz z jej umiejętnością bezwzrokowego pisania na maszynie – szybko dostała pracę w Komitecie Wojewódzkim PZPR w Opolu. Ślązaczka, która do niedawna nie znała polskiego, wstąpiła do partii.
- Oni byli bardzo ludzcy – zaznacza.
Podkreśla to jeszcze kilka razy. Domyślam się, że jest tu pewien kontrast; nienazwany uraz, o którym nie chce mówić.
Opowiada o tym, jak poprawiała Polakom prace magisterskie i wyszukiwała błędy ortograficzne. Pracowała w Wydziale Propagandy.
- Właśnie tam poznałam Witka. Zakochał się od razu, od pierwszego wejrzenia. A ja wtedy miałam chłopaka Niemca.
Witold był od niej młodszy o cztery lata i pochodził ze Wschodu. Jego ojciec okupację przeżył w Warszawie i zginął w powstaniu, matka długo szukała dla siebie miejsca, Witek został zaś wcielony do wojska jako syn pułku. W oczach ojca Gertrudy był skreślony z góry. „Jak to tak? Moja córka z Polokiem?”
Rozterki miłosne młodej Gertrudy zostały rozwiązane przypadkowo. Gdy wybierała się ze swoim Niemcem do kina, spotkała przypadkowo Witka. Niemiec wpadł w furię i poszedł w drugą stronę, a Witek postanowił zrobić wszystko, by zyskać przychylność rodziny swojej dziewczyny. Małżeństwo było tylko kwestią czasu. Skandal na całą gminę, ksiądz nie chciał udzielić ślubu w sobotę, ale przecież na sobotę ustalono przyjazd krewnych Witolda. Gertruda była nieustępliwa. Nierozerwalnym węzłem małżeńskim połączono ich w sąsiedniej parafii. I czy to przez plotki, czy przez liczebność kresowych rodzin – nieważne. Kościół był wypełniony gośćmi po brzegi w trakcie uświęcania pierwszego w gminie Komprachcice związku mieszanego pomiędzy Ślązaczką a Polakiem. Związku, który okazał się niezwykle udany i przetrwał aż do śmierci Witka.
Witek w polskim mundurze spogląda na mnie z czarno-białej fotografii na ścianie.
*
Z Andrzejem Popiołkiem umówiła mnie z nim jedna z nauczycielek z mojej szkoły. Pełnomocnik kuratora do spraw mniejszości narodowych i etnicznych. Głębokim głosem mówi piękną polszczyzną z jakimś delikatnym, obcym nalotem. Wsłuchuję się w brzmienie słów i wiem, że mam do czynienia z autochtonem od pokoleń.
- Jak układały się kontakty ludności miejscowej z przesiedleńcami? – zaczynam.
- Różnie. Moje relacje z kolegami pochodzącymi z terenów wschodnich były dość dobre. Kiedy porównuję to do innych europejskich regionów o podobnej historii, wydaje mi się, że Śląsk może stanowić pewien wzór. Oczywiście, nie jest to wzór całkowicie czysty, ale względny model, że można takie zmiany przeprowadzać pokojowo. Były kłótnie, byli „chadziaje” i „hanysy”, ale to się odbywało raczej w sferze werbalnej.
Zaznacza, że trzeba pamiętać o traumatycznych doświadczeniach ludności zza Buga. Ale przecież miejscowi też na własnej skórze przeżyli piekło transportów – nie zawsze dobrowolnie wysyłano ich do Niemiec czy w głąb ZSRR. Różnica dotyczy jedynie skali i kierunku wysiedlenia. Historia Śląska, specyfika jego tożsamości, trudności z jednoznaczną definicją, atmosfera lat przed wojną i w jej trakcie – wszystko to buduje pewną spójność z charakterem województw wschodnich II Rzeczypospolitej, które też trudno nazwać czysto polskimi. Termin „powrotu do macierzy” to kłamstwo; te tereny po prostu stały się częścią Polski i otrzymały przeszczep kresowej kultury. Wrocław nadal jest przetrwalnikiem Lwowa, a w szczególności Uniwersytetu Jana Kazimierza; Opole pełni taką samą funkcję względem Stanisławowa. Dlatego rok 1945 był przełomem w dziejach Śląska; zredefiniował go i postawił wobec nowych wyzwań. Sami Ślązacy nie są jednolitą masą. Można było wtedy spotkać zarówno Ślązaków opcji propolskiej, ale też – jak to ujmuje Andrzej Popiołek – opcji nie wiadomo jakiej.
- Jedyne, czego byli pewni, to to, że pochodzą z jakiejś wsi i że jest to na Śląsku.
Pytam o Armię Czerwoną. Poważnieje.
- Opinia Armii Czerwonej szła przed nią.
Faktem jest, że po przekroczeniu przedwojennej granicy polsko-niemieckiej żołnierze Stalina mieli zdecydowanie większe pole manewru. Wypalone wsie, zgwałcone kobiety, zamordowani cywile, splądrowane fabryki. Miejscową ludność – niezależnie od pochodzenia czy opcji politycznej – traktowano po prostu jak mieszkańców kraju, który przegrał wojnę. Pan Popiołek wspomina o swoim dziadku, który był stolarzem. Sezonował drzewa w tak zwanych sztaplach, pod którymi była ziemianka. Jako weteran I wojny światowej miał świadomość tego, że w trakcie działań każdy żołnierz jest potencjalnym zagrożeniem. Dlatego pod tymi ruchomymi sztaplami ukrywał dziewczęta ze wsi – zarówno wtedy, gdy Wehrmacht uciekał, jak i wtedy, gdy Armia Czerwona „wyzwalała” kolejne miejscowości. Znał też Rosjanina, który pracował jako robotnik przymusowy u jednego z miejscowych gospodarzy. Bał się przyjścia własnej armii. Powinien się cieszyć, ale wiedział, że zgodnie ze stalinowską myślą wojenną tylko tchórze dostają się do niewoli. Nie miał wątpliwości co do tego, że trafi do kolejnego obozu.
- Wojna to wojna. Trudno liczyć na swoich czy nieswoich. Ale życie też musi się toczyć. Front stał na Odrze, za Odrą byli Niemcy. Dziewczyny po stronie niemieckiej wybrały się do kina w Nysie; młodzi ludzie to młodzi ludzie. Z kina z Nysy nie miały dokąd wracać, bo ruszyło natarcie. Udało im się wydobyć z twierdzy, na koniec wylądowały w Dreźnie, tuż po nalocie amerykańskim, gdzie użyto napalmu. I później sześć miesięcy wracały do wsi pod Opolem – opowiada, a ja mam deja vu. – Także wyjście do kina może trochę potrwać.
- Czy miał pan do czynienia z ludźmi, którzy przeżyli wywózkę na wschód?
- Tak. Mój dziadek jako weteran I wojny światowej został wzięty do niewoli.
Wsłuchując się w jego słowa jestem całkowicie pewna, że wolałby mówić to słowa w dialekcie śląskim. Ciągnie historię rodzinną. Jego dziadek trafił na Kaukaz do Gruzji, gdzie pracował w kamieniołomie. Potem jednak tych mężczyzn postanowiono skierować do wschodnich Niemiec. Pociągi prowadzono tak, by omijały ich rodzinne miejscowości, ale na Górnym Śląsku rozpoznał krajobraz i wyskoczył. Na dachach wagonów byli strażnicy, mieli swoje stanowiska z karabinami. Żołnierz nie strzelił do niego, chociaż przodek mojego rozmówcy na pewno został przez niego dostrzeżony. Po paru tygodniach znalazł się w domu z kieszeniami wypełnionymi kartkami tych, którym nie udało się przeżyć. Informował rodziny o tym, że mężowie, ojcowie, synowie nie wrócą.
Straty w ludziach były duże, w zabudowaniach nie tak bardzo, nie w okolicach Opola. Winę ponoszą Rosjanie – obowiązywała stara zasada, najpierw okraść, a potem podpalić. A później jeszcze szabrownictwo, zorganizowane grupy przestępcze, dzięki którym, a raczej przez które po Polsce nadal krążą poniemieckie antyki. Te nakładające się na siebie tragedie miejscowej ludności – grabieże, tułaczki, dantejskie sceny zawdzięczane Armii Czerwonej – uczyniły Śląsk piekłem na Ziemi.
- I to była trauma. Na pewno. Trauma – i tutaj wróciłbym do tego – którą ludzie zza Buga też przeżyli. Z tym, że na Wschodzie jeszcze trudniej, bo niektórym przez chałupę front przetoczył się trzy razy. I jeszcze bandy ukraińskie. Te piekła i te doświadczenia budowały pewną więź porozumienia. Śląsk jest taką enklawą, w której swoje miejsce mogą znaleźć różni nieszczęśnicy historii.
Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego chcieli tutaj zostać. Tłumaczy mi to agrarnym charakterem śląskiej kultury. Opole – jako miasto urzędników pochodzących z głębi Niemiec, niezwiązanych z regionem – po wojnie było całkowicie opustoszałe. Rolnikom szalenie trudno byłoby porzucić ziemię. Żywioł śląski był tutaj w dużej mierze polski, wielu czuło się związanych z państwem niemieckim, ale niektórzy także sympatyzowali z Polską, chociaż nie mogli jej znać i była bytem dość abstrakcyjnym. I nagle ten kraj do nich przychodzi, granice przesuwają się nad dachami ich domostw, są selekcjonowani pod względem narodowości, której nie są pewni. Głównym czynnikiem, dla którego decydowali się pozostać w de facto obcym kraju, była ziemia.
- Małżeństwa mieszane między Ślązakami i repatriantami wiązały się ze skandalem?
- Tak! – mówi zdecydowanie. – Teraz nie. Moja żona urodziła się w Opolu, lecz jej rodzina pochodzi spod Brześcia. Nasze pokolenie nie miało takich kłopotów, za to nasi rodzice mieli ogromny problem. Wiązały się ze skandalem, ale dziewczyny ze wschodnimi korzeniami były tak śliczne, że trudno było się oprzeć – śmieje się, zamyka oczy, roztkliwia się nad utkwionym w pamięci wizerunkiem młodej kresowianki. – Moja ciotka wyszła za syna pułku.
Przechylam głowę. Znowu deja vu. Syna pułku, czyli żołnierza Wojska Polskiego. WP zgarnęła go gdzieś we wschodniej Polsce jako bezdomną sierotę, zabrała go ze sobą pod Lenino i potem na Berlin. Zatrzymał się po drodze i ostał w Opolu. Ciotka się w nim zakochała, a on w niej. Był czas powojenny, oni – młodzi ludzie, zapatrzeni w siebie. Mezalians niemal filmowy – nie dość, że żołnierz, to jeszcze pochodzący ze wschodu. Jak na ówczesne czasy – przerażające. Organistka odmówiła gry w trakcie ślubu, dopiero po dłuższej chwili udało się ją przekonać.
- Jak się obserwowało tę rodzinę, na dużych imprezach, wujek Witek zawsze był dobrze przyjmowany, bardzo się cieszył. Prosił, żeby go pochować na rodzinnej wsi jego żony – podkreśla. – Czasy się zmieniają, ludzie też.
Kiedy wychodzę z jego gabinetu, pytam jeszcze, czy wspominał o rodzinie Reginków. Śmieje się i potwierdza. A jednak wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Wprowadzenie do losów Śląska i ponowne trafienie do tej samej rodziny daje mi pewną inspirację i sprawia, że powoli zmieniam spojrzenie na niektóre kwestie. Wracam do domu i wpadam w wir pracy, czytając o tragedii górnośląskiej i mezaliansach. Szukam punktów wspólnych między dwoma plemionami mojego regionu.
*
W domu państwa Zieglerów w Raszowej pod Kędzierzynem Koźlem od razu w oczy rzuca się nienaganny porządek, elegancja i przemyślany schemat – przede wszystkim w ogrodzie. Stereotyp głosi, że rodowici Ślązacy dbają o swoje trawniki bardziej niż inni mieszkańcy regionu. Jestem oczarowana ich gościnnością, obiadem, wyśmienitym sernikiem. Z sąsiedniego pokoju słyszę drżące głosy trzech starszych panów – rozmowa toczy się w języku niemieckim, co mnie w pierwszej chwili onieśmiela. Spotkanie umówiła wnuczka jednego z nich, pełniąca dziś funkcję tłumacza z gwary śląskiej i niemieckich wstawek. W trakcie tego strumienia wspomnień wielokrotnie szklą się jej oczy. Jestem w Raszowej pod Kędzierzynem Koźlem. To inne oblicze Śląska – trochę inaczej brzmi tutejsza gwara, ludzie mają nieco inne doświadczenia. Chcę o tym usłyszeć. Jeden z nich, pan Alojz opowiada najchętniej, opowiada bezbłędną polszczyzną i najwięcej pamięta. A może najbardziej się zdystansował od tamtego koszmaru swoich lat dziecięcych? Historia zaburza chronologię, odrywa się od dat, jest podróżą w czasie. Przytłumiona po wielu latach pamięć czasem się waha, przechodzi do różnych zagadnień, płynnie przesuwa pomiędzy życiem przed wojną a życiem po wojnie.
12 stycznia 1945 roku zaczyna się ofensywa styczniowa, dziewięć dni później front zatrzymuje się na Odrze. W tutejszych lasach była ogromna ilość wojsk, trzeba było się okopać. Wybudować bunkry. Wybudować stanowiska artyleryjskie.
- Miejscowa ludność… Kto mógł to uciekł. Ja też chciałem uciekać, razem z moją rodziną. Nie uciekliśmy daleko. Mój braciszek miał wtedy trzy miesiące, był zmarznięty, miał sztywne palce. „Tak nie może być. Jeśli ma umrzeć, to w domu, nie na ulicy”. Więc wróciliśmy i zostaliśmy tu, na miejscu. Mieszkałem u pewnej pani, bo bała się sama nocą zostawać, czekając na Armię Czerwoną.
Widział wiele gwałtów. Nie powie nazwisk – niektórzy jeszcze żyją i są potomni. Do lasów Rosjanie wywozili wszystko, co było im potrzebne. Zima była ostra, kradli nawet koce. Po zmroku wszyscy mieszkali w piwnicy. Ordynans dzwonił; jeśli nikt nie wyszedł z domu, strzelał. Wszyscy mężczyźni powyżej siedemnastego roku życia mieli udać się na dworzec. Patrzę przez okno; w wieczornej ciemności przez pobliską stację przetaczają się oświetlone pociągi. Jestem w stanie sobie wyobrazić to, co wtedy się stało. Nie pierwszy raz o tym słyszę. Jego ojca wywieźli najpierw do Tarnowskich Gór, a potem został umieszczony w kolejnym transporcie – do kopalni na Ukrainie. Donbas. Mój rozmówca opowiada dalej – o dwudziestu ośmiu zamordowanych. Nie ofiarach walk, lecz o zamordowanych. Pani Bialik, która miała jeden zegarek w domu; żołnierz Armii Czerwonej poprosił o „czasy”, więc oddała mu go bez sprzeciwu. Tenże jednak pochwalił się koledze. Kolega też wymarzył sobie „czasy”. Gdy zaczęła mu tłumaczyć, że nie ma drugiego, że jedyny oddała jego poprzednikowi, sięgnął po pistolet i strzelił do niej z trzech metrów.
- Do dziś to pamiętam, jak jej kula przeszła, myśmy tam przyszli, widzieliśmy. – pokazuje palcem punkt na czole i z tyłu głowy.
Przechodzi mnie dreszcz.
I stary Bialas, którego wrzucono głową do dołu do ubikacji. Doszło do wylewu krwi do mózgu. Było zimno, ciało zamarzło, zesztywniało.
- Wyglądał jak podkład kolejowy.
Wspomina też o takich, którzy zmarli w związku z wojną – w tym o piątce dzieci, które bawiły się niewypałami. I o swoim dziadku, który uciekł do Reńskiej Wsi; gdy artyleria rosyjska trafiła w dom, mężczyźni, w tym właśnie on, przystąpili do gaszenia budynku. Wówczas spadł drugi pocisk.
Piekło trwało do osiemnastego marca, aż front się przesunął na drugą stronę Odry.
Mówi mi o grabieży przedsiębiorstw i fabryk – od naczyń kuchennych, przez sprzęt z kasyna w Zdzieszowicach.O poszerzaniu torów, by demontować i wywozić wszystko, co tylko można było wywieźć. Transporty szły codziennie, ostatni trzynastego sierpnia. Pamięta to. To były urodziny jego matki, czterdzieste. Weszli do domu i zabrali wszystko, co tamci wypracowali w ciągu paru powojennych miesięcy. Teraz pan Józef przejmuje głos.
- Ludzie przed wojną żyli zgodnie.
Kiwają głowami. Mówią, że do 1936 roku w Raszowej odbywały się polskojęzyczne msze. Na Śląsku każdy ksiądz musiał potrafić mówić zarówno po polsku, jak i po niemiecku, by każdy mieszkaniec mógł wysłuchać kazania. Ciotka pana Józefa prowadziła nawet zajęcia z polskojęzycznego śpiewu. Dopiero później zaczęło się prześladowanie; spisywano uczestników polskojęzycznych mszy, nachodzono ich, nękano księdza. Podobnie zresztą sytuacja wyglądała w całym regionie.
- Kiedy pojawił się Hitler, niektórzy w niego szczerze uwierzyli, myśleli, że jest naszym wybawicielem. Jak był zamach na Hitlera, byłem w szkole. Nasza nauczycielka płakała. „Co by się z nami stało, gdyby pan Bóg Hitlera nie uchronił?”
Brzmi wręcz niewiarygodnie. Jak połączyć nazizm z Bogiem?
Pan Alojz przerywa koledze. Wspomina o trzydziestu trzech robotnikach przymusowych, z których tylko dwóch było nieludzko traktowanych. Cała reszta miała dostęp do stołu. Pan Józef zaznacza: zwykli Niemcy nie wiedzieli o tym, co się działo w oddali. Ci, którzy mieszkali bliżej obozów, słyszeli, ale tutaj nie mieli pojęcia.
- Niesprawiedliwość się mści… Te dwa gospodarstwa, w których źle traktowano robotników, to jedyne, które upadły w późniejszych latach.
Tylko dwie osoby we wsi znały język polski. Widać po nim, że myśli po niemiecku. Buduje zdania w oparciu o niemiecką składnię. Z nieco krzywym uśmiechem, z którego da się wyczytać sporo goryczy, wspomina powojenne szkolnictwo. Dyrektora, który krzyczał do nich „Wy Szwaby, wy Niemcy, ja bym was w palcach zgniótł”. A pan Alojz po prostu uczył się obcego języka. Jak się okazało, nauczyciel – co zaznacza pan Józef – w trakcie wojny współpracował z Niemcami w okolicy Poznania. Wykryli to dopiero wiele lat później. Obaj wspominają dyrektora jako sadystę. Pan Jan – dziadek mojej dzisiejszej przewodniczki – podkreśla, że przez rok nie chodzili do szkoły. Mówi o swoich problemach ze słowem „ołówek”; o wizytacji, w trakcie której musiał napisać w zeszycie „przez podwórze idzie żołnierz”.
- A umiałeś to napisać? – pyta Wiktoria.
- Jak umiałem, tak napisałem – śmieje się.
- Na egzaminie wstępnym musiałem napisać „Z góry idzie mama” – wtrąca pan Alojz. – Były egzaminy wstępne do gimnazjum przemysłowego. Józef szedł na kierunek chemiczny, ja na mechaniczny. Na niektóre zadania nie potrafiłem odpowiedzieć po polsku. Nauczyciel powiedział mi „nie martw się, napisz po niemiecku, my to uwzględnimy”. Także to była jedna rzecz na plus.
Wraca do tematu wojny. Do ewakuacji, w trakcie której wyjechał do sąsiedniej wsi, ale spędził tam tylko noc, a potem wrócił do domu.
- Ani jednego dnia nie byłem poza Raszową.
- Nie byliście w Porębie? – pan Józef jest wyraźnie zdziwiony.
Kręci głową. Zaczynają się wymieniać bardzo szczegółowymi informacjami. Ludzie w tym wieku dbają o detale – określenie, kto gdzie mieszkał, w jakim był wieku, z kim był spokrewniony. Jem sernik, próbując zapamiętać każdy szczegół. Temat schodzi na gwałty. Pan Jan podniesionym głosem podkreśla, że ludzie nie mieli żadnych praw.
Pan Józef opowiada o tym, jak drugiego marca przyszło dwóch Rosjan. W południe. Zupa wylana na stole. Zaczęli dyskutować, jeden z nich miał pepeszę, drugi inną broń palną.
- Pytali, czy jesteśmy Polakami. Odpowiadaliśmy „ja, ja”. „Górnoślązaki?”, drążył. „Ja, ja”.
Żołnierz doszedł do wniosku, że są w takim razie germańskimi Polakami. Pan Józef wymienia mi skład osobowy grona, w którym tamtego dnia przebywali.
- Po słowach o germańskich Polakach pierwszą serię Rosjanin wypuścił w brzuch w mojego wujka. I zaczął siać. Uciekłem przez sień na dwór, ale tam był drugi żołnierz i zaczął strzelać. Wróciłem na ganek, skoczyłem do matki, tam były worki z mąką, siedziała na worku. Mówię do niej „Święta matko”. Ale znowu atakowali. Uciekłem oknem. Za paręnaście minut wróciłem, oni sobie poszli. Moja matka już nie żyła. Wujek i ciocia jeszcze wiele godzin się męczyli z ranami. Jakie to były jęki, ale nie mieliśmy skąd sprowadzić pomocy.
- Lekarzy nie było… - podkreśla Jan.
- To było straszne. Ale taki rozkaz dostali.
Pan Alojz wraca do tematu dziewcząt. Mówi o kobiecie, która poświęciła się w obronie niewinności swojej córki. Pan Józef przytacza historię zakonnicy, ratującej się ucieczką przez okno. Złamała nogę, ale przed niczym jej to nie uchroniło. Wspólnie opowiadają o dwóch upolowanych przez Rosjan młodych dziewczynach, które z radzieckiej kwatery wróciły na saniach – nieprzytomne. Kocem przykryte.
Włącza się gospodyni domu – chyba stała znacznie dłużej tuż za nami.
- To były te dwie ze Słowackiego?
- Między innymi siostra mojej mamy – mówi pan Alojz obojętnym tonem. – One nigdy nie doszły do siebie. Nigdy nie wyszły za mąż. Taki wstręt. Ciocia mówiła, że nie chce nawet słyszeć o mężczyznach.
Po przejściu frontu – maj, czerwiec – przystąpiono do organizacji nowych struktur na kolei. Polacy na miejscowej stacji musieli słuchać rozkazów czerwonoarmistów; pociąg miał jechać do Opola, ale Rosjanie żądali skierowania go na Racibórz. Bezprawie.
- Mieliśmy takie mniemanie, że jesteśmy niewinni. Że pomagaliśmy Polakom. Wydawało nam się, że skoro my nic złego nie zrobiliśmy, to Rosjanie przyjdą… i też nam nic nie zrobią – Pan Józef wydaje się rozbawiony naiwnością swojego ludu.
Przeraża mnie jeszcze jedno. Gdy wspominają o miejscach, w których umieszczano zwłoki, w których działy się dantejskie sceny, w których gwałcono i zabijano – zawsze zaznaczają, kto teraz mieszka w tym domu. Jak pogodzić się z taką przeszłością? Czy to w ogóle można w jakikolwiek sposób zaakceptować? A pan Alojz przechodzi do drażliwego punktu. Do polskich obozów koncentracyjnych. Do tego, że one potem zostały przejęte przez polską administrację i Urząd Bezpieczeństwa i przekształcone w obozy pracy – i więziono w nich byłych urzędników i żołnierzy, ale nie tylko. Wspomina o metodach tortur. Wszyscy jesteśmy tak samo wstrząśnięci i zbulwersowani; odżywają w nim skrajne emocje, poczucie krzywdy. Pan Jan odzywa się mało, rzadko, raczej do pana Józefa niż w głównym nurcie rozmowy. Mówi jednak trzy słowa: zwycięzcy piszą historię. Lecz jak mówić tu o poczuciu zwycięstwa? Ale ma w tym trochę racji. W Niemczech wcale nie było lepiej. Ci, którzy uciekli, wracali setki kilometrów z Niemiec. Szli z tym, co mieli; co zabrali ze sobą lub co zdobyli za Odrą. Będąc pięćset metrów przed domem – zostali okradzeni przez szabrowników ze wszystkiego. W komisji weryfikacyjnej zaś słyszeli, że nie mają po co tu przychodzić. Pytani o pochodzenie – nie chcieli kłamać. Przecież byli Niemcami. „Jeśli powiecie to jeszcze raz, będziemy musieli was przesiedlić” – „Co? My tutaj szliśmy tysiąc kilometrów, by tam wracać? Wpiszcie co chcecie, dajcie nam święty spokój!”
- I tak produkowano Polaków na tych terenach – podkreśla pan Alojz.
CI sami ludzie pół wieku później nie chcieli składać podpisów przy okazji rejestracji Mniejszości Niemieckiej, bo obawiali się, że zostanie to wykorzystane przeciwko nim i znów będą musieli wyjeżdżać. Głęboka trauma.
Nie było zapałek. Jeśli ogień zgasł nocą, mieszkańcy sprawdzali, u których sąsiadów z komina ulatuje dym. Prosili o żar. Pan Alojz się z tego śmieje, ale to przerażająca przeszłość. Pan Jan kiwa głową.
- Takie były czasy. Soli też nie było – dodaje. – Był taki majątek. Mieli specjalne nawozy z solą, ludzie odcedzali sól od nawozu i tym solili.
- W najgorszej sytuacji byli starsi. Emeryci czy niezdolni do pracy niczego nie mogliby dostać, więc uciekali za granicę. Z czego ci ludzie mieli żyć? – pyta pan Alojz retorycznie.
- A z czego to państwo miało dać? – pan Jan spuszcza wzrok. – My możemy Bogu dziękować, że było zboże i nie głodowaliśmy.
- Zbieraliśmy runo leśne, borówki, jagody, jeżyny. Mama tylko dawała nam bańki. Szliśmy do Kłodnicy, tam był skup i zarabialiśmy parę złotych.
- Czyli życie mieszkańców po wojnie było… - zaczynam, by podsumować, ale pan Alojz mi przerywa.
- Raszowa była w osiemdziesięciu procentach zniszczona. Jednego z oficerów rosyjskich ciężko zraniono, więc w odwecie wydał prikaz spalenia wsi.
- Pani Eryka mówiła mi, że Rosjanie kazali im spakować walizki i podpalili ich dom, po czym podpalili także ich walizki, śmiejąc się – dodaje Wiktoria.
- Tak to było! I dzisiaj ludzie w to nie uwierzyliby; mówiliby, że to wyssane z palca. Ale to nie jest wyssane z palca. Ja już jestem w wieku poborowym – poboru przed oblicze Pańskie – i każde kłamstwo obciąża moje sumienie – zapewnia pan Alojz jeszcze. Wraca jednak do tematu – Odbudowa trwała bardzo długo. To było straszne.
Pytam, jak układały się kontakty ludzi stąd z przesiedleńcami ze wschodu.
- Różnie. Przez długie lata byli „hanysy” i „chadziaje”. Niektórzy się łączyli w związki, ale dystans był zachowany. Nie wszyscy się zgadzali, nie wszyscy byli liberalni.
- Żyli w zgodzie. Richter miał konia i woził ich wszędzie, gdzie tylko chcieli.
- Oni byli w takiej samej sytuacji jak my. Też byli wysiedleni. Jeśli mam być szczery... nie było mi w nos, że moja córka zakochała się w jednym z nich. Odradzałem jej… to nie pomogło. Ona mi powiedziała „fati, choćbyś się zesrał, i tak sobie tego chłopaka wezmę”. Dzisiaj są ponad czterdzieści lat po ślubie. Pracowałem z Polakami, z tym z jednym ze Wschodu. Mówił mi, że sam nie pozwoliłby córce wziąć za męża Ślązaka. Odparłem mu – „panie, ale to jest miłość”. To od człowieka jest uzależnione, to musi być czysta miłość, moc niebios, to musi iskrzyć. Ja mam takiego pecha, że moja żona już nie żyje. Żony nie zastąpi nikt.
- Chyba, że sąsiadka – ripostuje pan Jan.
Jego kolega puszcza tę uwagę mimo uszu.
- Ja jestem Niemcem. Nikt mi tego odebrać nie może, nikt mnie nie przekona. Jestem w wieku poborowym, całe życie mówiłem w domu tylko i wyłącznie po niemiecku. Wychowałem się w państwie niemieckim i chodziłem do niemieckiej szkoły; umrę jako Niemiec. Ale mój zięć jest zza Buga. Byłem przeciwny, ale to wspaniałe małżeństwo i widzę, jak głupi byłem.
Obaj jego przyjaciele kiwają głowami. Już wiem wszystko. Odchodzę od stołu, żegnam się z nimi i przygotowuję w korytarzu do wyjścia. Gdy zawracam po torbę, słyszę, że mówią po niemiecku. Uśmiecham się pod nosem. Jesteśmy na wspólnej ziemi i umiemy ze sobą żyć. Zapamiętuję jedno słowo – „heimat”. Trudno je nawet stosownie przetłumaczyć, brakuje dobrego odpowiednika. DieHeimat, czyli ta mała ojczyzna, strony rodzinne, ojczyzna najbliższa sercu, choćby utracona lub podporządkowana innemu państwu. Polskie pojęcie ojczyzny jest zbyt intensywnie związane z państwowością, zaczynam to rozumieć dopiero teraz. Wracając pociągiem przez gładką ciemność w poniemieckich miejscowościach, widząc stare fabryki, domy z pięknej cegły, dachy mansardowe, charakterystyczne dla tego regionu – zaczyna do mnie docierać, jak wiele łączy moje plemię z tym drugim. I skoro już jesteśmy tu razem przez wyrok historii, musimy znaleźć jak najwięcej wspólnych płaszczyzn.
Noszę w sobie gorycz pokolenia moich pradziadków, którym przyszło porzucić całe poprzednie życie. Wiem, jak się nazywały i wyglądały tamte wsie, o których istnieniu dziś mało kto pamięta, a po których w pustej przestrzeni nadal drży ukraińskie powietrze. Pojęcia czystki etnicznej czy przesiedleń tłumaczę w oparciu o wspomnienia członków swojej rodziny, definicje nie są mi do tego potrzebne. Mam pewne poczucie tymczasowości, tożsamość tych ziem wydaje mi się obca. Nie mogę znaleźć punktu odniesienia i nadal uczę się przyjmować niemiecką przeszłość mojego miasta. Chodzę poniemieckimi chodnikami i nieustannie mnie to zdumiewa, zadziwia, trochę niepokoi. Wsłuchuję się w brzmienie słów niemal obsesyjnie, wychwytuję galicyjskie głoski, głębokie dyftongi, kresowe „ł”, partykułę „ta” na początku zdania, wschodni akcent. Znam obawę przed obcymi, nieufność wobec twardych autochtonów, hermetyczne sny o powrocie, poczucie krzywdy, którego nikt moim przodkom odmówić nie może i którzy w tej tęsknocie umierali lub żyją wciąż. Rozumiem ich nierozpakowane bagaże, zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Przynajmniej jedną walizkę, która długo po wojnie czekała na chwilę powrotu na utracony kresowy raj.
Chciałam ocalić od zapomnienia historie kilku Ślązaków. Posłuchać o wojnie takiej, jaką zapamiętali – sądziłam, że mamy zupełnie różne doświadczenia, więc będzie to przygoda, kontakt z nieznanym, przejaw egzotyki. Nie przypuszczałam, że dzięki tym kilku spotkaniom zażegnam w sobie wyimaginowany konflikt z miejscowymi i rozpakuję metaforyczną skrzynię. Moja rodzinna opowieść splata się z tą ziemią od siedemdziesięciu lat. Czuję się tutejsza i jestem tutejsza.