Zofia Maria Żurek - Odważyć się działać

Jak dżem

Przyjeżdżam na umówione spotkanie do gdańskiego meczetu przed czasem.

Znam to miejsce, byłam tu już wcześniej, z wycieczką szkolną, którą zresztą sama zorganizowałam. Muszę jednak wyglądać na zagubioną, bo starsza pani, która krząta się przed klatką schodową dużego bloku od strony ulicy Polanki, zagaduje do mnie.

- Widzisz dziewczyno, meczet pobudowali. A najpierw miał być w tym miejscu kościół, ale nasz proboszcz popatrzył i powiedział, że działka za mała. I dobrze, bo nas by tutaj w niedziele zadeptali. Potem miał być rybny, albo mięsny, to już tyle lat będzie. Wreszcie meczet postawili. I chwała Bogu! Cisza i spokój, tylko w piątek parę aut przyjeżdża, no i w niedzielę, jak dzisiaj.

- No i ci muzułmanie to naprawdę grzeczni ludzie są – wyznaje jakby na pożegnanie.

O mięsnym i rybnym nie wiedziałam, ale że kościół miał w tym miejscu powstać, to i owszem. Świątynia pw. Św. Stanisława Kostki została ostatecznie zbudowana paręset metrów dalej. Podobno przy jej budowie był spór o to, co ma być wyższe - minaret czy kościelna wieża. Nawet jeżeli taki spór był, to nikt z moich rozmówców, jak się okaże, nie będzie o nim pamiętał.

A co do modlitwy niedzielnej, to rzeczywiście, polscy Tatarzy, z reguły spotykają się na modlitwę w niedziele, pomimo tego, że to piątek jest muzułmańskim dniem modlitwy. Trudno jednak żyjąc w kraju, w którym dniem wolnym od pracy w tygodniu jest niedziela, zorganizować to inaczej. Mimo to, dzisiaj w meczecie nie ma zbyt wielu wiernych. Przez pierwsze kilka minut nie wiem, jak się zachować, więc mówię wszystkim najzwyklejsze w świecie „dzień dobry”, po czym siadam z tyłu męskiej sali modlitewnej.

Po chwili podchodzi do mnie imam, pyta, czy nie potrzebuję pomocy i czy przypadkiem nie jestem Tatarką. On sam z pochodzenia jest Turkiem, więc nie zawsze rozróżnia, kto jest Tatarem, a kto nie, a przecież jasnowłosi Tatarzy również się zdarzają. Nieśmiało tłumaczę mu swoją sytuację: piszę reportaż i szukam potencjalnych rozmówców, a szczególnie zależy mi na osobach, które mogą mi opowiedzieć o życiu wspólnoty muzułmańskiej w Gdańsku. Imam marszczy czoło, po chwili podchodzi do grupki starszych pań  zebranych w drugim kąciku sali.

- Ta pani dużo wie o islamie w czasach komunizmu – przyprowadza do mnie jedną z nich.

„Ta pani” okazuje się byłą przewodniczącą Gdańskiej Wspólnoty Muzułmańskiej, absolwentką Akademii Medycznej w Gdańsku, lekarzem pediatrą, inicjatorką powstania meczetu w Gdańsku oraz przez wiele lat koordynatorką jego budowy. Jest wnuczką Ibrahima Smajkiewicza, który u boku atamana Aleksandra Dutowa walczył przeciwko bolszewikom w 1919 r., a po jego klęsce przedostał się do Wilna, gdzie przez dwadzieścia z górą lat był imamem wileńskiej gminy muzułmańskiej.

Dla niej ta historia rozpoczęła się właśnie tam, w Wilnie.

Teraz jednak tego wszystkiego nie wiem. Stoi przede mną drobna starsza pani, o lekko siwiejących, czarnych, krótko przyciętych włosach. Jej ciemne oczy – oczy Ibrahima Smajkiewicza, jak się później okaże - spoglądają na mnie z życzliwym zainteresowaniem.

Przedstawia się jako Dżemila Smajkiewicz-Murman. Kiedy zapisuję jej nazwisko w notatniku, dodaje:

- „Dżemila” pisze się przez „dż”. Jak „dżem”.

 

Nie odpowiadam za ucha chińskie

Dom Smajkiewicz-Murmanów znajduje się w jednej z kamienic w starym Wrzeszczu. Przed wojną mieszkali w nim pracownicy kolei polskiej, a w trakcie wojny dom ciągle zmieniał właścicieli. Raz nawet mieszkał w nim dowódca SS. Po wojnie trafił do repatriantów z Kresów, którzy próbowali odbudować sobie życie na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Odzyskanych? Dla Tatarów, którzy nigdy wcześniej nie zamieszkiwali tych terenów, ta ziemia była raczej „Ziemią Nowo Podbitą” przez sąsiadów zza sowieckiej granicy.

Spotykamy się w salonie. Obok rodzinnych zdjęć i kopii obrazów Chełmońskiego (potem dowiem się, że wszystkie zostały wykonane przez ś.p. męża pani Dżemili) zamiast obrazów Matki Boskiej i Najświętszego Serca Pana Jezusa, wiszą muhiry[1] z wyhaftowanymi fragmentami z Koranu [2]. Jeszcze tego nie wiem, ale w tym domu dowodów na tatarskość i muzułmańskość jego mieszkańców jest znacznie więcej.

Pani Dżemila stawia na stole dwie filiżanki oraz imbryk.

- Nie odpowiadam za ucha chińskie! – tłumaczy mi z uśmiechem, na wypadek, gdyby filiżanka z chińskiej porcelany miała pęknąć w trakcie użytkowania. Jakby na wspomnienie tego, że kiedyś za ucha od filiżanek mogła wziąć pełną odpowiedzialność, jednak dodaje:

- Pamiętam, miałam pięć lat, jak dostałam od cioci talerz, głęboki z rysunkami takimi.  Od tego czasu, jak jestem już dorosła i idę na przyjęcia związane z noworodkiem, to kupuję taki talerz z elementami dziecięcymi. No! Ale nieporównywalny. Na przykład ten – ma tyle lat, co ja i jeszcze zupełnie z barwy niezmieniony…

Rzeczywiście. Nie tylko ten talerzyk, ale także piękna malutka porcelanowa zastawa herbaciana, którą delikatnie podaje mi pani Dżemila, zaskakuje żywością barw i starannością ręcznego wykonania. Zastawa to podarunek dla małej urokliwej Dżemilii od rotmistrza Aleksandra Jeliaszewicza, wtedy żołnierza 4. Pułku Ułanów Zaniemeńskich, stacjonującego w Wilnie, przyjaciela rodziny Smajkiewiczów. Pani Dżemila każdą filiżankę podnosi ostrożnie, stawiając ją na otwartej dłoni i podtrzymując uszko drugą ręką. Nie ryzykuje przypadkowego uszkodzenia. Darczyńca najwyraźniej był kimś bardzo ważnym w jej życiu.

Aleksander Jeliaszewicz sam zasługiwałby na to, aby jego historię opowiedzieć. W 1935 roku został rzeczywiście mianowany rotmistrzem, ale wojnę zakończył w stopniu majora. Potomek starego tatarskiego rodu, syn Jana, kapitana Cesarskiej Armii Rosyjskiej[3], i Zofii z Bohdanowiczów. W wieku 17 zaledwie lat Aleksander wstąpił do Armii Białogwardyjskiej dowodzonej przez Denikina i walczył w wojnie domowej w Rosji. Po powrocie do Polski, objął dowództwo 1. Szwadronu Ułanów Tatarskich[4], ostatniego oddziału jazdy tatarskiej w historii Rzeczypospolitej[5]. To wtedy poznał Smajkiewiczów i któregoś z tych długich zimowych lub jesiennych wieczorów przyniósł małej Dżemilii podarunek, który stał się dla niej tak cenny, że towarzyszył jej w całej wojennej i powojennej tułaczce.

Pierwszych siedem lat życia małej Dżemilii w Wilnie było beztroskie i szczęśliwe. Mała dziewczynka, z krótko przyciętymi lekko kręconymi włosami, bawiła się pokazywanym mi teraz dziecięcym zestawem do parzenia herbaty, małymi filiżankami, imbryczkiem, któremu niedawno ktoś musiał dokleić uszko, bo odpadło. Lalki podczas tych herbacianych przyjęć były sadzane wokół małej zastawy i delektowały się smakiem wyobrażonej herbaty. Dzień zaczynał się i kończył modlitwą, dom rozbrzmiewał śmiechem, a każdą łzę małej dziewczynki ścierał z policzka ukochany dziadek…

- A to jest tugra[6]? – pytam pokazując rysunek na jednym z talerzy.

-  A to? Nie, tu jest napisane jedno z imion Allacha.

Pani Dżemila nieśpiesznie przerzuca karty w albumie ze zdjęciami.

To dziadek, Ibrahim Smajkiewicz, pokazuje na zdjęcie w lewym górnym rogu albumu.

Tu w meczecie, kiedy przyjmował - wtedy jako imam wileńskiej gminy muzułmańskiej - Prezydenta Rzeczpospolitej Ignacego Mościckiego podczas jego wizyty w Wilnie w czerwcu 1930 roku.  Ibrahim Smajkiewicz  przywitał prezydenta słowami: „Sallam Alejkum”, a Prezydent odkłonił się z uszanowaniem. Tego meczetu już nie ma oczywiście, słyszę jej słowa wypowiedziane tak, jakby to, że został zburzony przez sowieckiego okupanta, było czymś zupełnie oczywistym. Ibrahim, jako imam, rok po objęciu przez niego tej funkcji, uczestniczył także w spotkaniu z Józefem Piłsudskim, ale żadne zdjęcia z tego wydarzenia nie zachowały się. Marszałka szanował. Po jego śmierci w maju 1935 roku uczestniczył w pogrzebie w Warszawie i od tamtego czasu każdego roku odprawiał nabożeństwa w jego intencji.

Ibrahim urodził się w Lachowiczach, niewielkim mieście położonym obecnie w granicach Białorusi. Z Zofią zd. Chalecką, córką imama Józefa z Rejż[7], ożenił się mając dwadzieścia lat. Ślub wzięli na Krymie. Trzy lata później na świat przyszła Maria, a dwa lata później Ali Smajkiewicz, ojciec Dżemili.

Żadna fotografia ani podobizna ojca Ibrahima, Aleksandra, ani jego dziadka, Sulejmana, nie przetrwała.

- A to portret dziadka Ibrahima. Z fotografii wykonany. – Pani Dżemila głową wskazuje wiszący na ścianie portret. Ibrahim Smajkiewicz w dżubie[8] i białym fezie ozdobionym u dołu bordową taśmą, spogląda gdzieś ponad portretującego go artystę. Za nim, po lewej stronie, majaczy w oddali kopuła i minaret nieistniejącego meczetu. Widziałam inne fotografie Ibrahima Smajkiewicza, wykonane zapewne jeszcze w czasach wileńskich. Wtedy także nosił bródkę i wąsy, ale nie były zupełnie białe, tak jak na tym portrecie. Na zdjęciu, które pamiętam, Ibrahim nie tyle uśmiechał się, ile spoglądał wprost w obiektyw aparatu, z otwartością i łagodnością człowieka, który czuje całym sobą, że żyje w zgodzie z Allachem i według jego przykazań.

Syn Adam, patrząc na oprawioną w ramę fotografię matki, wiszącą tuż obok portretu dziadka, śmieje się, że gdyby nie ta fotografia, to nie byłoby ani tego portretu, ani jego samego, co gorsza. Zdjęcie pani Dżemili wykonał jej mąż, Marian Murman.

Z fotografii na ścianie spogląda na mnie piękna dziewczyna z kruczoczarnymi grubymi warkoczami i, no właśnie, oczami Ibrahima Smajkiewicza.

Mój wzrok mimowolnie zatrzymuje się na tej fotografii. Jest w niej jakaś nieuchwytna czułość i nostalgia. W taki sam sposób, jak swoją przyszłą żonę, Marian Murman uwieczniał Gdańsk, w którym żył. Przez wiele lat mieszkał, a raczej mieszkali z Dżemilą, na Żabim Kruku, a to miejsce w odległych latach 60-tych dawało mu niezapomniany widok na Stare Miasto. Pamiętam taką fotografię, wykonaną zimą dokładnie u wylotu Żabiego Kruka na Starym Przedmieściu. Smukła wieża ratusza pokazuje godzinę 10:05, a po lewej stronie – nad miastem i nad zdjęciem - dominuje masywna wieża dzwonna Bazyliki Mariackiej. Zawsze lubiłam to ujęcie, zwykłe i niezwykłe jednocześnie, ale też inne fotografie Mariana Murmana. Długi Targ poprzecinany nitkami tramwajowych szyn, których już nie ma w tym miejscu, ponurą Wieżę Więzienną i Katownię, Żurawia i Motławę, rozjaśnioną świetlistymi wieżami. Dżemila Smajkiewicz - Murman. Powinnam była wcześniej się domyślić...

 

Życie było tak ograniczone

- Uczyć, to ja zawsze się uczyłam. A w Wilnie chodziłam do najlepszej szkoły – na jej ustach pojawia się blady uśmiech.

Była ulubienicą ojca. Mądra i piękna. Ukochana córka.

- Był zawsze dumny, a gdyby jeszcze to był chłopiec… – Pani Dżemila beztrosko uśmiecha na wspomnienie tego pragnienia ojca.

- No, ale chłopców nie doczekał się, naturalnie - konstatuje rzeczowo.  

- Pamiętam, gdy przyniosłam na świadectwie półrocznym trójkę z rysunków. Był obrażony. Uważał, że trójki to nie wypadało przynieść… Nie wypadało. To było już tu w Gdańsku. Bo wtedy w Jedynce[9] było tak, że tata przychodził na wywiadówkę, podawał rękę wychowawcy, on się odkłaniał. To był dobry, stary tryb, „dzień dobry” i „do widzenia”.

Nic więcej do mówienia nie było. Była jedną z najlepszych uczennic w klasie.

- Mam świadectwo ukończenia pierwszej klasy w wieku sześciu i pół lat. Przechodzę do drugiej klasy. Świadectwo, na którym pisze, że taka to a taka, wyznania mahometańskiego, co nie jest właściwe, ukończyła klasę pierwszą. Ręcznie napisane świadectwo. Na przedwojennych świadectwach pisano też wyznanie, wiesz?

Oczywiście, nie wiem.

- Później były lata wojny. Do roku 1946 byłam w Wilnie… w Wilnie z małymi przerwami.

- A małe przerwy to…? – najwyraźniej zmuszam ją do pamiętania o czymś, o czym nie chce pamiętać.

- Nigdy o tym w życiorysie nie wspominam. To była wywózka, nawet poza granice Polski, a potem powrót z Wilna z tymi, którzy tutaj przyjechali… – Pani Dżemila milknie na chwilę.

Dlaczego nie chce mówić o wywózce?

- A… to… To były przykre rzeczy. W czasie okupacji… nie, ty nie zrozumiesz. Wilno przechodziło z rąk do rąk. Tu Litwa, tu Rosja, potem Niemcy, a potem znów Rosja, więc to straszne było. I różne rzeczy były bardzo, bardzo smutne. I różnie odczuwane.

- A w czasie wojny do żadnej szkoły pani nie chodziła? - po raz kolejny w czasie tej rozmowy przerywam jej zamyślenie.

Chodziła. Ale losy Wilna były zmienne. Od października 1939 roku, może trochę później, nie było już polskich szkół, tylko litewskie. W pierwszym, a może jeszcze w drugim roku wojny, chodziła do takiej szkoły. Ma świadectwa ukończenia klasy 3. i 4.,  wypisane po litewsku.  Później były już tylko tajne komplety i nauczanie domowe. Do trzy- albo czteroosobowej grupki przychodzili profesorowie z przedwojennych gimnazjów. Pamięta nazwiska niektórych z nich. Geografii z podręcznika Anieli Chałubińskiej i Michała Janiszewskiego „Geografja Polski” uczyła pani Fedorowicz, języka niemieckiego pan – nomen omen – Niemiec, którego oczkiem w głowie było pismo gotyckie. Spotykali się w różnych miejscach, mieszkaniach, czy domach uczniów, raz tu, raz tam. Jak ktoś dzwonił do domu, w którym były lekcje, to udawali zabawę. W domu zawsze było pianino. Zaczynali grać, tańczyć, śmiać się beztrosko. Książki nosili w koszykach, ale wiele ich nie było.  Wtedy czytała po raz pierwszy bajki braci Grimm. Nie dlatego, że było to cenne albo odpowiednie dzieło literackie, ale dlatego, że nauczycielka innych książek dla swoich uczniów nie miała.

- Życie było tak ograniczone, że to aż niezrozumiałe było. Książkę żeby dostać, polską? Nie tylko te konieczne lektury, do zasadniczych przedmiotów, ale w ogóle polską.

Nie wspomina o zimnie, niedostatkach, braku innych najpotrzebniejszych do życia rzeczy, tak za Litwinów, jak i później kiedy do Wilna po raz drugi wkroczą Sowieci.

 

- To mój tatuś, a to moja mama. – Pani Dżemila pokazuje kolejne zdjęcia. Państwo Smajkiewicze do tej fotografii przygotowali się starannie. Zofia pozuje do zdjęcia w czarnej tiulowej sukni z dekoltem w szpic, u dołu którego przypina czarno-białą broszkę. Ciemne włosy upina w misterne fale na przedwojenną modłę, przez co wygląda urokliwie i elegancko. Na tym zdjęciu Zofia Smajkiewicz jest szczęśliwa. Czy już wie, że za kilka miesięcy na świat przyjdzie ich pierwsze dziecko? Ali Smajkiewicz zakłada grafitowy garnitur o szerokich klapach, takiż krawat i białą koszulę, a do górnej lewej kieszonki marynarki wsuwa śnieżnobiałą poszetkę.

Pod fotografią zamieszczono następujący opis: „tak wyglądali moi rodzice, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie… było to w październiku.”    Roku 1931. Dokładnie pięć miesięcy później urodzi się mała Dżemila.

- Mieszkaliśmy za Wilią, na górze. Była tam cerkiew. Piękna. Taka półokrągła, w złocie, w stylu bizantyjskim wybudowana. Jedną kopułę miała większą, a inne małe. Myśmy za tą cerkwią mieszkali. Jest tam centralna ulica, dla mnie to ulica Mickiewicza, ale teraz to się pewnie inaczej nazywa…

 

W czasie mojej modlitwy

Dżemila miała 8 lat, kiedy NKWD aresztowało jej ojca, Alego. Było to w 1940 roku. Mieszkali wtedy w Wilnie, na Zwierzyńcu, za cerkwią Ikony Matki Bożej Znamieńskiej, największą i najpiękniejszą na Kresach. Kiedy miała 11 lat, NKWD aresztowało dziadka Ibrahima.

Ale jej dzieciństwo skończyło się dużo wcześniej . Może już w niespokojnym sierpniu roku 1939, kiedy słyszała transmitowane przez radio przemówienie Rydza-Śmigłego na zjeździe legionistów w Krakowie[10]? A może dopiero we wrześniu, kiedy pancernik Schleswig-Holstein rozpoczął ostrzał Westerplatte, a kilkanaście dni później do bezbronnego i niespodziewającego sią ataku ze wschodu miasta, wkroczyła Armia Czerwona. Tego dnia Dżemila była na spacerze z dziadkiem. Ostatnim spacerze jej dzieciństwa. W parku otaczającym cerkiew goniła promienie słońca, prześwitujące przez zmęczone już trochę latem liście.

Pamięta ryk syren. Przed ostrzałem artyleryjskim schronili się w piwnicy. Kiedy weszli do domu po tym, jak przestały z nieba spadać pociski, stąpali po dywanie ze szkła – prawie wszystkie szyby wypadły z okien. Krótko później do miasta wkroczyli Sowieci.

- Mieli takie czapeczki ze stójką, o, charakterystyczną. Były też i panie. Później opowiadało się o tych paniach, co na gwałt, na... –  pani Dżemila śmieje się szczerze i głośno na wspomnienie tej  sytuacji  - na gwałt kupowały przedwojenne koszule i się w nie odziewały. To śmiesznostka taka, to dziecko słyszało i zapamiętało. Mama sprzedała im takie koszule. Do tego kupowały białe berety, nakładały je, jakby to miała być elegancja jakaś.

Nieco ponad miesiąc później Wilno przeszło w ręce litewskie i przez rok wszystko było po litewsku. A potem znów przyszli Sowieci. Dlaczego i na skutek jakich zdarzeń, tego pani Dżemila wtedy nie rozumiała.

Pierwsza rewizja w domu w czasie tej sowieckiej okupacji miała miejsce krótko po jej rozpoczęciu. Jesienią 1940 roku. Trwała całą noc. Z tamtej nocy pani Dżemili w pamięci pozostał kredens w jadalni i wyrzucanie wszystkiego z tego kredensu. Nie rozumiała, dlaczego Sowieci zabrali jej ojca. Nie mogła się z nim pożegnać. Wyobrażała sobie, chciała wierzyć, że wzięto go do pracy. Później dowiedziała się, że tej nocy całą inteligencję Zwierzyńca, najlepszej dzielnicy Wilna, zaaresztowano.

- Tak więc ojciec znalazł się w doborowym towarzystwie w tym więzieniu – słyszę jej cichy śmiech, smutny taki.

Początkowo Sowieci trzymali Alego Smajkiewicza w pojedynczej celi, później razem z Litwinem, profesorem Uniwersytetu w Wilnie. To wtedy Ali nauczył się dobrze języka litewskiego.

- Ojca nie było prawie rok. Ja się bardzo modliłam. I to pamiętam. Bardzo. Bardzo modliłam się z dziadkiem Ibrahimem. Trzy razy dziennie. I pamiętam moment, kiedy ojciec wrócił. W  czasie mojej   modlitwy. A ojciec był… - jej słowa łamią się w ciszy. - A ojciec był…

- Był taki moment mojej gorliwej modlitwy – mówi po raz kolejny jakby do siebie - …kiedy ja się tak modliłam. W tym momencie pamiętam, że… ktoś jakby zamykał okiennice. A to ojciec wrócił.

 

Jak tam moje pomidory?

Mama Dżemili, Zofia, chodziła codziennie pod bramę więzienną na Łukiszkach. Tak jak dziesiątki innych kobiet, których mężowie zostali aresztowani. Stały, czekały... Na jedno słowo, na jakąś informację. Czy żyje…? Czy…? Pani Dżemila pamięta, że było już lato. Matka przez trzydzieści dni czekała pod więzienną bramą, żeby dostać, wyprosić pozwolenie na widzenie z mężem. Mała Dżemila czekała także.

- I moje takie czekanie, na balkonie tego domu, co tam na pianinie stoi zdjęcie – pani Dżemila pokazuje ręką w stronę fotografii okazałego drewnianego domu z balkonikiem na pierwszym piętrze, charakterystycznego dla zabudowy całej tej pięknej dzielnicy, jaką przed wojną był (i zresztą do dzisiaj jest) Zwierzyniec.

- Tu nasz dom właśnie był, na Zwierzyńcu, i tutaj na tym balkonie ja stałam. Tego domu nie było wtedy - pokazuje na betonowy budynek, który już po wojnie wyrósł obok rodzinnego domu Smajkiewiczów.

- Oczekiwanie dziecka… Każdego kolejnego dnia… czy i w jakim nastroju mama przyjdzie, czy będzie ta nadzieja, że zobaczy ojca, że on jeszcze... jest.

Po krokach matki poznawała, czy jest ta nadzieja. Czy chód jest lekki, czy stąpa ciężko, przygnieciona cierpieniem i niewiedzą o ukochanym mężu. I nie pomyliła się. Pamięta te pantofle, wiśniowe, plecione, skórzane, na niewielkim obcasiku, które stąpały lekko. Mama po trzydziestu dniach dostała widzenie z ojcem.

Dziwi się, jak to możliwe, że człowiek takie rzeczy pamięta.

Oficer, który dał Zofii Smajkiewicz pozwolenie na widzenie z mężem, nazywał się Kozłow. Pamięta to nazwisko dokładnie.

- Przez kraty. Takie to było widzenie… A ojciec zapytał: „Jak tam moje pomidory?” – tym razem rozlega się ciepły śmiech, jakby słowa przywołały szczęśliwe wspomnienie. Wspomnienie o ukochanym ojcu.

Pomidory? Nawet nie zadaję żadnego pytania, ale najwyraźniej wyraz zdumienia na mojej twarzy skłania ją do wyjaśnień.

- No bo mieliśmy ogród, dom był duży, a tam z tyłu – raz jeszcze pokazuje na miejsce na fotografii za domem -  był ogród i to ojciec hodował pomidory. „Jak tam moje pomidory?”.

 

Numer 3312

O tym, co wydarzyło się za murami więzienia w Łukiszkach, pani Dżemila dowiadywała się powoli. Niektóre historie nie były przeznaczone dla małej dziewczynki i musiały poczekać, a o innych może nie dowiedziała się nigdy.  

- Pamiętam, jak ojciec opowiadał… opowiadał pobyt swój tam, w więzieniu.  Przesłuchania były zawsze w nocy. I ojciec opowiadał, o co pytano, jak pytano. Ot, chociażby, wyjmuje taki przesłuchujący papierośnicę i mówi tak: „Pozwol'te mne predlozit' wam sigaretu”[11]– „Pozwoli pan, że zaproponuję papierosa”.

Dla Alego Smajkiewicza, człowieka wykształconego, światowego, biegle mówiącego po rosyjsku, było to upokarzające. Każde pytanie przesłuchującego miało sugerować, że aresztowany dopuścił się zbrodni wobec państwa sowieckiego, a aparat tego państwa wie o tym doskonale i teraz tylko oczekuje od aresztowanego, że się do tych wszystkich zbrodni przyzna. Przyzna się, ale przecież oni i tak wszystko wiedzą, więc chodzi tylko o to, żeby dobrą wolę pokazał. To może nie zabiją, jego, żony, córek, zrozumienie okażą, bo przecież czasy są inne teraz, niż kiedyś.

 

-  Ojciec mój miał bieliznę z numerem 3312. Ja ją mam do dzisiaj, znakowaną.

Ojciec nie opowiedział córce o innych metodach uzyskiwania zeznań od więźniów NKWD, powiedział, że wobec niego nie były stosowane.

Dziadek o swoim pobycie w Łukiszkach nie powiedział małej Dżemili nic.

 

Pod bramę więzienną

Po wojnie pani Dżemila była w Wilnie kilka razy.

- I proszę sobie wyobrazić, że jak ja przyjeżdżam do Wilna, to nie idę do naszego domu, na Moniuszki, bo to był ostatni dom naszego pobytu w Wilnie. Lecę pod bramę więzienną.

Dlaczego? Cierpliwie czekam aż sama mi to wyjaśni.

- Bo ja tak to przeżyłam, jako mała dziewczynka, kiedy moja mama tam chodziła. Za każdym razem. No, takie rzeczy pamiętam… tak jak bardzo pamiętam: Rosja i wojna 22 czerwca. Dziadkowie i my, każdy miał swoje rodzinne mieszkanie, a w każdym, no, radio było. Właśnie pamiętam, że to był 22 czerwiec[12] i mówili w radiu: „Nemetskije wojska napali w naszu stranu[13] -– „Niemieckie wojska napadły nasz kraj”.

 

Osiemdziesiąty pierwszy i ostatni

We wrześniu 1944 r. przewodniczący Rady Komisarzy Ludowych Mečislovas Gedvilas i przewodniczący PKWN Edward Osóbka-Morawski podpisali umowę o repatriacji. Przewidywała ewakuację Polaków z Litwy i Litwinów z Polski. W rzeczywistości jednak, jak pokazało życie, była to umowa jednostronna. Na jej mocy do Polski wyjechało około dwieście tysięcy Polaków, natomiast z Polski do Litwy wróciło zaledwie kilkanaście osób.

- Były przygotowania do ewakuacji. Ewakuacji tutaj, do Polski. Bardzo kłopotliwe to było i okupione na pewno jakimiś pieniędzmi, na pewno nieraz. Dostaliśmy ostatnią kartę ewakuacyjną, jedną z ostatnich do transportu. Był to osiemdziesiąty pierwszy transport.

Spisywano pozostawiane mienie, dając nadzieję na rekompensatę, która nigdy nie nastąpiła. Repatriacja była przecież także okazją do zagrabienia mienia tych, którzy przed wojną byli elitą tego miasta.

Pani Dżemila pamięta tamte czasy dokładnie. Wilno było wtedy niebezpiecznym miejscem. Po wielu latach historycy zgodzą się, że repatriacja Polaków, czy polskich Tatarów, z Wilna w 1945 r. nie była etniczną czystką.

- Ale Sowieci byli panami.

To było życie pod groźbą aresztów, wywózek do łagrów, denuncjacji, prześladowań i gwałtów. Do domu państwa Smajkiewiczów w Wilnie można było wejść zarówno od frontu, jak i od kuchni. Od kuchni można było wejść praktycznie niezauważonym.

- To był taki system, że przychodzono z drugiej strony domu, przez kuchnię, żeby sprawdzać książkę zameldowania. I przychodził taki politruk z NKWD… Codziennie.  Siadał i przeglądał książkę zameldowania, bo to się szykowały wybory u nich. Nikt nie wiedział, czego się tam dopatrzy i jak się zachowa.

- I jeszcze coś… „Krasiwaja u was docz’ka”[14], mówił spoglądając a to na mnie, a to na siostrę. To był strach. Każdy komplement - zawiesza głos. Rewizja osobista mogła być przeprowadzona w każdej chwili wobec każdej osoby. Wszystko mogło być pretekstem, aby ją wykonać. A co po niej?

Rodzice małą Dżemilę, śliczną nastolatkę, chowali w łóżku. Miała udawać chorobę. Młodszą, Zulejkę, dziecko wtedy jeszcze, ukrywali gdzie się dało.

W końcu otrzymali kartę ewakuacyjną. Strach, szczęście i rozpacz. Wszystko w jednej chwili. Strach zostać, ciężko wyjechać. Opuścić ukochane miasto, dotychczasowe życie porzucić, szukać nadziei i życia gdzieś tam, w tej odległej Polsce. Decyzja została jednak podjęta. Transporty repatriacyjne odbywały się wagonami towarowymi. Razem ze Smajkiewiczami jechały jeszcze trzy inne tatarskie rodziny.

Ostatniego dnia Wielkanocy roku 1946 Smajkiewiczowie całe swoje dotychczasowe życie zapakowali w kilka tobołków i ruszyli na wileński dworzec kolejowy. Mama Dżemilii ostatni raz spojrzała na swój dom na Zwierzyńcu, park nad Wilią, wszystko co znała i kochała, otarła łzę na policzku i wsiadła do pociągu w nieznane. Już nigdy nie wróciła do Wilna. Podróż zajęła im dwa tygodnie. 3 maja 1946 roku transport przyjechał na stację Gdańsk Południowy. Czemu akurat tutaj?

- Myśmy chcieli naturalnie do Polski, ale jakim sposobem, czy mamy siostra dała telegram, czy kartka przyszła, „przyjeżdżajcie… przyjeżdżajcie, rabotka jest”. Także myśmy jechali już tutaj, mając na względzie mamy siostrę.

Osiemdziesiątym pierwszym, i ostatnim jednocześnie, transportem z Wilna.

 

Czy pani dać chleba czy pieniędzy?

Pani Dżemila nie jest pewna, co stało się z tymi, którzy w Wilnie, czy w ogóle na Kresach pozostali.

- Większość osób wywieziono. Mamy brat rodzony był wicestarostą miasta Wołkowyska. Jednego dnia został zabrany do więzienia i nie wiadomo było, co dalej z nim jest. Żonę i dzieci wywieźli na Syberię. Do Polski wrócili po sześciu latach.

Sowieckie deportacje na Kresach zaczęły się już w 1940 roku. Deportowano około dwa miliony ludzi, którzy trafili do obozów pracy i kołchozów na Syberii i na niezmierzonych stepach Azji Środkowej. Wielu z nich zmarło pierwszej zimy z zimna, głodu i chorób. Kiedy w 1941 roku, na podstawie układu Sikorski-Majski, utworzono Wojsko Polskie w ZSSR, było to dla deportowanych nadzieją na życie. To właśnie wtedy ponad sto tysięcy ludzi, idąc od Buzułuku w Rosji aż po przełęcz Brenner w Tyrolu, przez ponad dwa lata pokonało ponad dwanaście tysięcy kilometrów. My z tego szlaku pamiętamy tylko jego koniec - bitwę pod Monte Cassino. Być może jednym z tych, którym  udało się przeżyć, był wuj pani Dżemili. Trafił do Anglii, gdzie jako lotnik walczył w polskim dywizjonie.

- Spotkali się tutaj, parę metrów od nas, jak wuj wrócił z Anglii. Po siedmiu latach się spotkali. Tutaj był taki obóz, Gdańsk-Narwie, gdzie wszystkich, którzy wracali do Polski, trzymano. Jak w więzieniu, przez wiele miesięcy po powrocie.

- W każdym razie na Kresach całą inteligencję zabrali. Wielu Tatarów. I zginęli, zamordowani, albo z głodu, chorób i żalu. Niemcy, jak przyszli później, nie mieli już co brać. Sowieci wszystko wzięli. Wszystko było załatwione.

- Później to to było taka wegetacja tylko. A że u nas w domu dziadek był imamem, lubianym przez wszystkich, dużo parafian przychodziło do nas po różne sprawy. Ja troszeczkę też widziałam - kto przychodził, w czym pomagał,  co dziadek robił. I to w czasie, kiedy takich rzeczy robić nie było wolno.

Pani Dżemila w meczecie wileńskim była tylko parę razy, jeszcze w czasach, kiedy można było pójść. Niby nie było żadnego oficjalnego zakazu czy prześladowań z powodu wyznania.

- Ale Sowieci… Sowieci prześladowali. Znaczy, niby nic nie mówili, ale wiadomo było, że lepiej nie chodzić.

- W ogóle to było straszne. Bo nigdy nie było wiadomo, co kto potraktuje i jak. W każdej rodzinie ktoś był napiętnowany, delikatnie mówiąc. To były takie ciężkie czasy … ani korespondencja, ani nic… żadnej wiadomości nie było. O nikim.

- W czasach niemieckich, kiedy Niemcy już poszli w kierunku Rosji i przekroczyli tę granicę, to bardzo dużo rodzin  połączyło się ze swoimi krewnymi, którzy byli przez te ponad dwadzieścia lat oddzieleni, bo granice były. I takim sposobem rodzina dziadka, rodzina Smajkiewiczów, przyjechała do nas z Mińska, a ja poznałam moich stryjecznych braci i siostry.

Babcia pani Dżemili, Zofia zd. Chalecka, miała dwie siostry. Jedna z nich od 1921 roku żyła na Litwie, druga na Krymie, a babcia z mężem - w Wilnie. Z rozpoczęciem niemieckiej ekspansji w 1941 roku, zniknęły litewsko-polsko-białoruskie granice.

- I moja babcia, która została jedna na Krymie i tam wyszła za mąż za tatarskiego pułkownika, po tych wszystkich latach zapukała, tak jak ty do mnie dzisiaj, do mojej babci, to jest do swojej siostry rodzonej. A ta otworzyła jej drzwi i zapytała: „Czy pani dać chleba, czy pieniędzy?”. Stała taka z czterema warkoczykami, chuda, po tych wszystkich latach.

Te rodzinne połączenia po latach miały swoją cenę. Później kiedy Sowieci wrócili, to się za to też płaciło. Jedna i druga strona płaciła.

- Zaczynało się od śledztwa, od aresztowania. Nie wiedzieć czemu, za to, że łączysz się z rodziną, ty jesteś wróg. To taka mentalność. Ty jesteś wróg narodu i koniec.

- To jest dzisiaj niezrozumiałe. To jest taki drenaż psychiczny wielki. To była sytuacja takiej psychicznej niewoli, psychicznego znieczulenia, psychicznego znęcania się. To, że się spotykasz z rodzeństwem, wydaje ci się, że będzie już dobrze, zmienia się władza, aresztują cię, wywożą i znów to samo. I znów jesteś sam. Wywozili ich wszędzie. I do Kazachstanu, i na Syberię. Mój wujek pierwsze sześć miesięcy siedział w więzieniu! Potem wywózka.

A ci, którzy wrócili, którym udało się wrócić, wracali innymi już ludźmi.

- To była inna mentalność. Te wszystkie sowieckie wymagania i myślenie, to im pozostało. Bardzo trudno tu się adaptowali. I nawet wcześniej odchodzili z tego świata. Bo już całe dzieciństwo, kiedy ma się kilkanaście lat, to przeżyli tam. Przeżyli tam w różnych okolicznościach. I dla własnych rodziców zbijali z desek trumny. I korę jedli.

 

Dlaczego chce się dalej uczyć?

Kiedy wysiadła z tego pociągu, mała kilkunastoletnia dziewczynka o grubych czarnych warkoczach, nic nie było oczywiste. Ale uczyć się zawsze chciała. Przystąpiła do egzaminów wstępnych do gimnazjum.

- Był temat z matematyki: obliczyć procent, w jakim uczestniczyli ludzie w referendum 3xTAK – pani Dżemila wybucha szczerym i głośnym śmiechem na wspomnienie tego tematu na egzaminie wstępnym do gimnazjum.

 - A pytanie na polskim było - dlaczego chcę się dalej uczyć. I pamiętam, że musiałam coś takiego napisać, że jeden z tych profesorów podszedł do drugiego i sobie pokazywali, uśmiechali się, czy się śmiali, nie pamiętam. Miałam wtedy niecałe 14 lat, a tu od razu do drugiej klasy gimnazjalnej zdałam. Ale takie tematy były.

Czy tęskniła za Wilnem? Oczywiście, że tak.

- Wilno w moich czasach  było ograniczone do bezpiecznego przejścia do szkoły i z powrotem. Bo jak wojska niemieckie albo jakieś inne wszędzie stały. A poza tym Wilno było ogromne, a my mieszkaliśmy w oddaleniu od centrum tego wszystkiego. Ze Zwierzyńca to tak jak z Jelitkowa do Gdańska piechotą przyjść.

Zdziwiło mnie, kiedy powiedziała, że biały chleb jadła po raz pierwszy tutaj, w Gdańsku, z tej piekarni w Brzeźnie, co się nazywała „Dariusz”. Już jej teraz nie ma. Ale pani Dżemila do dzisiaj, jak przejeżdża koło tego miejsca, to jej ciągle pachnie tamtym świeżym białym chlebem.

Także dopiero tutaj pani Dżemila przypomniała sobie, czym było masło. W czasie wojny używano oleju.

- Ten olej to był pakowany w ciemnych butelkach. Jak się go dostało, to człowiek bardzo zadowolony był.

 

Tatar Polski

- Jak przyjechałam, to miałam swój życiorys, który był ułożony. I nie tylko ja. A to dziadek był listonoszem, a jeden jeszcze to był kimś innym, robotnikiem. Takie były czasy.

- I wszyscy tutaj, wszystkie rodziny, które chodzą do meczetu, to wszyscy są z jakimś piętnem przeżycia stamtąd. Widać to w ich wykształceniu, mowie, sposobie bycia i myślenia. To zostawia wielkie piętno. Mamy taką nietypową osobowość - Tatar polski.

- Tego nikt nie zrozumie. Widziałaś jakie to trudne. To pochodzenie, poczucie tożsamości. Widziałaś na tym wyjeździe[15], poczułaś. No a tutaj, nie mówię, że w dwójnasób, ale wielokrotnie mocniej występuje. Ta inność. A jeszcze w Rosji, każdy pisząc, że jest Tatarem, mógł nie przyjechać z Polski. To było bardzo trudne dla nas, bo w dowodzie osobistym przedwojennym istniała także narodowość. Ja do dziś pamiętam te dokumenty, taki wysoki przedwojenny paszport, duży, niebieskoszary. Z lewej strony były informacje o wyznaniu. I właśnie w tłumaczeniu Rosjan, Tatarzy to Tatarzy, nie Polacy, i muszą jechać do Azji.

- Nie łatwiej byłoby wam zrezygnować z tego Tatara polskiego i nazwać się Polakami? – pytam, ale przecież już wiem, jaka będzie odpowiedź.

- A to, wiesz, jest trudne pytanie. Te dowody i to myślenie. To była kwestia honoru, bo czuliśmy się tak samo jak Polacy, a może i lepiej. Pochodzenie było, jakie było. Ale wtedy nikt nie myślał o tym, o naszej historii dumnej, sprzed wieków. Nikt się nie zastanawiał nad tym, że kiedyś to w czymkolwiek  przeszkodzi. A poczucie takie było, że nas chyba właśnie łączyła ta historia. I religia. Trzymając się tej swojej historii, stanowiliśmy nawet troszkę taką inną grupę. Nawet imiona nasze są inne, nikt się tego ani nie wstydził, ani nie zadawał sobie nawet pytania, czy to może być kiedyś jakieś inne imię. Czuł się dobrze tym, kim był, z dziada pradziada. Wszędzie był honorowany, nie czuł się innym. Nie czuł się gorszym. I tego w jakikolwiek sposób nie okazywał. Ja na przykład, ale to zależy od człowieka, ja się nigdy nie wstydziłam tego, kim jestem i skąd pochodzę. Mnie nigdy nikt nie przezwał, że „ty taka jesteś, a nie inna”. Ale wiem, że może takie przezwiska, takie typowo chłopięce, czy dziecięce przekomarzania, „Tatar koniu dupę natarł” i tym podobne były – na wspomnienie Tatara co to „koniu….natarł”  pani Dżemila wybucha głośnym śmiechem. Ja zresztą też.

 

Ale wiele lat później, po ataku na bliźniacze wieże kompleksu handlowego World Trade Centre w Nowym Jorku, na drzwiach swojego gabinetu lekarskiego przeczytała kartkę: „Nie leczcie się u wyznawców islamu!”.

 

Nasze pierwsze rozmowy ekumeniczne

- W Gdańsku byłam dobrą uczennicą. Dostawałam nagrody za wyniki w szkole. Na religii, jak chciałam to byłam, jak nie chciałam, to nie byłam i nie byłam pytana, dlaczego. A mój ojciec był na religii zawsze. We wspomnieniach mówił tak: „Co tam, Jasiu, to ty nie wiesz, zapytaj Tatara, on ci to wszystko powie”. To było takie honorowe, a przyjemne życie.

- Ja mam jeszcze takie wspomnienia, że ksiądz dominikanin, bardzo wykształcony, z doktoratem chyba, pozwolił mnie siedzieć na religii. Dużo rozmawialiśmy, o innych religiach także. Jak mówiłam o swojej religii. Więcej jeszcze ci powiem. W ’46, ’47,’48 roku śpiewało się „Kiedy ranne wstają zorze”. I ja też śpiewałam, nie było żadnego wstydu. To było, jak byłam w Jedynce. Potem, po latach, ten dominikanin przyjechał do Gdańska i szukał mnie przez kolegów, i poszedł do meczetu, i wpisał się w księdze pamięci. Mam gdzieś tutaj nawet jego zdjęcie. I mówił do mnie tak: „My z tobą, Dżemilo, nasze pierwsze rozmowy ekumeniczne prowadziliśmy”.

Już jako dorosła osoba, Dżemila pojechała do tego księdza  w odwiedziny do Poznania. Był bardzo szczęśliwy, że pamiętała. Pamiętała i odwiedza także grób innego księdza katolickiego, który prowadził lekcje religii.

- Księża byli różni, ale do nas, uczniów Jedynki, chyba raczej byli dobierani tacy, co byli wykształceni bardzo. 

 

Odważyć się działać

- W Gdańsku trochę się nas zebrało, żeby odważyć się działać, myśleć o miejscu modlitwy, o meczecie. Zaczęliśmy o tym myśleć, ale bardzo ostrożnie. Bardzo ostrożnie, bo tak jakoś trzeba było w tych czasach. 1984 rok, to była przecież Polska Ludowa. Było bardzo trudno, tylko, że wszyscy mieli bardzo dobrą opinię jako ludzie, jako pracownicy i to pomagało. No i tak się zaczęło.

Dlaczego dotarła aż tutaj? Dlaczego została Przewodniczącą Gdańskiej Gminy Muzułmańskiej? Ibrahim Smajkiewiczy był przywódcą duchowym. Ale ona tego wcale nie chciała dla siebie. Ani splendoru, ani trudów z tym związanych. Była pochłonięta swoim życiem, ciężkimi studiami na Akademii Medycznej, małżeństwem, dzieckiem wcześniakiem. To nie było łatwe. Do dzisiaj zastanawia się i dziwi, że się tego jednak podjęła.

- A u mnie jeszcze po drodze było wielkie nieszczęście. Moja siostra przy porodzie zmarła. Dzisiaj wiem i rozumiem, jak to było, ale cóż, byłam studentką wtedy i narkozy jako takiej nie było. Nie można tego zrozumieć. To ja zajmowałam się tym nowo narodzonym chłopcem i to była inna epoka w życiu. Dawałam z siebie wszystko. Dzisiaj ten mały chłopiec kochany jest profesorem wyższej uczelni i  ambasadorem Polski[16].

Milczymy długo. W końcu przerywa ciszę i jej głos brzmi spokojnie.

- A jak ja sama rodziłam, to wołałam do kolegi z klasy: „Ratuj, bo umrę!” – Pani Dżemila głośno śmieje się z tych okrzyków.

Ale jak w roku 1979 przyszedł do niej jej wuj, ówczesny imam, i poprosił aby przyjęła tę funkcję i została Przewodniczącą Gdańskiej Gminy Muzułmańskiej, nie umiała mu odmówić. „Koniecznie ty zostań, ty zostań!”, powiedział.

I tak zaczęła się ta praca. Z wysiłkiem, mozołem i uporem, każdego kolejnego dnia tworzyła zalążki wspólnego miejsca modlitwy, spotkań dla całej gdańskiej muzułmańskiej społeczności.

- Trafiłam na ludzi, którzy rozumieli, ja ich i oni mnie. Przeważnie to byli właśnie ci Kresowianie wileńscy, w jakiś sposób duchowo powiązani wspomnieniami z dziadkiem moim. Wiedzieli kogo, co reprezentujemy pod każdym względem. Także tutaj zaczęłam powoli realizować nasze wielkie marzenie.

 

Tułaczka

Gmina Muzułmańska w Gdańsku zarejestrowała się dopiero w 1960 roku, pomimo tego, że wileńscy Tatarzy, którzy w większości ją tworzyli, dotarli na te ziemie już w 1946 roku. Zapewne nikt wówczas nie wiedział, że na własne miejsce modlitwy jej członkowie będą musieli czekać z górą trzydzieści lat.

Na początku wspólne modlitwy odbywały się w domach lub mieszkaniach. Nie było to łatwe, bo aby przygotować takie miejsce modlitwy dla grupy pięćdziesięciu i więcej osób, trzeba było wynosić meble, na podłodze rozkładać dywany i koce. A i tak nie wystarczało miejsca dla wszystkich.

- Modlitwa muzułmańska wymaga większej przestrzeni, jako że jest z pokłonami i klęczeniem – wyjaśnia.

Czasami to nawet zabawne było. Pani Dżemila wspomina dawne wspólne modlitwy w jednym z domów, w których uczestniczył Aleksander Sulkiewicz[17], współtwórca sądu powszechnego w Gdańsku, mężczyzna skądinąd wysoki i postawny.

- Prawdziwie wielki duchem i ciałem – podkreśla z uśmiechem – Musiał siedzieć na malutkim okrągłym stoliczku, ponad ramionami obecnych. Jak taki grzybek ponad nas wszystkich wystawał.

Widziałam Aleksandra Sułkiewicza na zdjęciach. Chłop jak dąb, jak to mówią. Przez moment wyobrażam go sobie na zydelku w roli grzybka i wybucham śmiechem. Pani Dżemila ze mną.

Prawda jednak była i jest taka, że dla muzułmanów modlitwa wiele znaczy. Tylko poprzez modlitwę muzułmanin może nawiązać prawdziwy i żywy kontakt z Allachem. A będąc na Podlasiu usłyszałam, że modlitwa ofiarowana we wspólnocie jest warta „dwadzieścia siedem razy więcej” niż składana indywidualnie.

- Te trzydzieści lat to były lata tułaczki – pani Dżemila nie pozostawia żadnych złudzeń.

Oprócz wszystkich uciążliwości, czy śmiesznostek, o których mówi, modlitwy w domach wiązały się jeszcze z koniecznością powiadamiania władz o tym, że w takim to a takim miejscu będzie odbywała się modlitwa. Gdańscy muzułmanie tego obowiązku przestrzegali. Nigdy nie było tak, aby władzy o zebraniu nie zawiadomili, nigdy też władza takiemu spotkaniu nie sprzeciwiła się.

Wielokrotnie zwracali się do władz miasta o przydział swojego lokalu na modlitwę. Zaznaczali, że w przyszłości będą chcieli wybudować meczet. Przychodziły odmowy za odmową. Inne potrzeby, ważniejsze, liczba lokali ograniczona, ubolewamy ale nie możemy, jak tylko taka możliwość się pojawi, to na pewno zawiadomimy.

 

O ile Bóg pozwoli

Jednak w 1983 roku przyszła inna odpowiedź. Odpowiednim pomieszczeniem nie dysponujemy i przydzielić nie możemy, ale możemy przekazać działkę budowlaną, skoro, jak słyszymy, intencją gdańskiej muzułmańskiej społeczności jest wybudowanie meczetu. Co więcej, przedstawiono nie jedną, ale trzy możliwe nieruchomości.

- To była wielka radość. Spośród proponowanych lokalizacji dosłownie ja wybrałam jedną – plac narożny przy ulicy Polanki i Abrahama – mówi pani Dżemila.

Urzekło ją miejsce. Plac znajdował się w historycznym ciągu dworów gdańskich patrycjuszy z czasów świetności miasta. Zieleń dorodnych drzew dodawała zakątkowi uroku. Oczywiście, kwestie techniczne były ważne  – dostęp do wszystkich mediów, bliskość komunikacji miejskiej.

Nie miała wątpliwości i nie wahała się – to było dokładnie to miejsce, którego szukała.

Rzuciła się w wir pracy tak, jakby całe życie przygotowywała się do tej właśnie chwili i na nią czekała. Ich dom w Wilnie, na Zwierzyńcu, był zawsze otwarty. Dziadek Ibrahim szeroko otworzył także drzwi ich domu w Polsce. Każdy z Tatarów, który przyjeżdżał tutaj, do Gdańska, czuł potrzebę spotkania w ich domu. Chłonęła tę atmosferę, obserwowała Ibrahima, uczyła się rozumieć ludzi i rozmawiać z nimi.

- Myśmy zawsze siebie szukali – mówi.

I wtedy i teraz. Marzyli o wspólnym miejscu modlitwy, o celebrowaniu wiary swoich przodków i muzułmańskich obrzędów. Ale nie zamykali się w swoim własnym kręgu. Jeszcze zanim rozpoczęli budowę meczetu, byli otwarci na innych ludzi, inne społeczności. Na zaproszenie i we współpracy z władzami kościelnymi organizowali prelekcje. Opowiadali o sobie i o swojej religii.

Zapewne właśnie dlatego, kiedy decyzja o powstaniu meczetu, dotarła do lokalnej społeczności, mieszkańcy przyjęli to życzliwie. I nawet jeżeli rzeczywiście ktoś liczył, że powstanie tu mięsny lub rybny, to szybko o tym zapomniano.

Pani Dżemila, wnuczka Ibrahima, umiejętnie te relacje budowała i pielęgnowała. Na przyjęciu zorganizowanym z udziałem ks. Tribowskiego, proboszcza budującego się równocześnie i obok kościoła pw. Św. Stanisława Kostki, nie tylko przyszła, ale i wódki się napiła. Z rozbrajającą szczerością przyznaje jednak o św. Stanisławie Kostce, polskim jezuicie i jednym z katolickich patronów Polski, nie wiedziała nic. Istnieniu sporu o wieżę i minaret z ks. Tribowskim kategorycznie zaprzecza.

-Może ktoś i powiedział słowo albo dwa. Ale to nie mogło być na serio – ucina spekulacje w tym temacie.

Czasy na realizację jakiegokolwiek przedsięwzięcia budowlanego były trudne, a takiego jak meczet – szczególnie trudne. Jakiekolwiek materiały budowlane można było otrzymać tylko z przydziału. A roboty musiały iść do przodu, określonym tempem. I w taki oto sposób, niejedna cegła, która miała trafić do meczetu, trafiła do kościoła i odwrotnie. A blacha miedziana była rozdzielana sprawiedliwie i według potrzeb.

Budowę prowadził Wacław Pryczkowski, Kaszub z Chmielna, ze swoimi ludźmi. Ale nie tylko. Każdy członek wspólnoty pracował według swoich umiejętności. Dżemila leczyła ich wszystkich, razem z dziećmi, krewnymi i innymi potrzebującymi. Uśmiecha się na wspomnienie tamtych czasów.

- Za pracę nikt nie otrzymywał wynagrodzenia, ani nie zwracano kosztów dojazdów – podkreśla pani Dżemila.

Zanim jednak ruszyła budowa, konieczne były pieniądze. Otworzono rachunek bankowy dedykowany do tego celu. Pani Dżemila również zwracała się z prośbą o wsparcie bezpośrednio do wiernych. I dawała przykład.

- Ja sama wpłaciłam pierwsze pieniądze, a później w czasie modlitwy świątecznej w Sopocie, do czapki, no do maciejówki, zebrałam milion trzysta tysięcy złotych. Od zwykłych ludzi, parafian, studentów. Przez otwarte okno podawali mi pieniądze. I nie tylko oni, nie tylko wtedy.

- Zorganizowaliśmy kilka wycieczek do Turcji, do Niemiec, dzięki którym uzyskaliśmy znaczne środki finansowe. To nie były żadne spotkania ze sponsorami, myśmy wszystkimi sposobami starali się zdobyć te pieniądze.

Jak?

- Sprzedawaliśmy i kupowaliśmy. Co się dało i na co kto miał pomysł. Każdy część zarobionych pieniędzy oddawał na budowę. My, na przykład, jechaliśmy z własną butlą gazową, którą jeszcze do dzisiaj mam. A w Turcji, jak przeczytali że jestem muzułmanką, to nawet pieczęci w paszporcie mi nie przybili. Krzyczeli, że to nasza, Dżemila, i żeby przepuścić. Ja potem musiałam wrócić na tę granicę, żeby mi tę pieczątkę przybili bo z powrotem do Polski bym nie mogła wrócić.

Pieniądze przekazywały organizacje i wierni. Jeden z nich, arabski inwestor Ali ab Turkey, przekazał na konto budowy kwotę pięciu milionów złotych. Zażądał jednak zmiany koncepcji. W miejsce domu parafialnego miał powstać meczet.

- W ich pojęciu nie istniało coś takiego jak dom, w którym można się modlić. Modlić można się w meczecie – wyjaśnia pani Dżemila.

Nową koncepcję architektoniczną przygotował Marian Wszelaki, zresztą kolega pani Dżemili z lat szkolnych, oraz Ali Muchla. Powołano komitet budowy, którego pracami kierował Stefan Mustafa Bajraszewski, syn wileńskiego adwokata. Szybko się okazało, że środki zebrane na budowę stanowią zaledwie dziesięć procent wszystkich wydatków. Ustalono, że prace będą odbywały się etapami. Najpierw powstać miała część prostokątna, potem wieloboczna, ewentualnie potem kopuła i, o ile Bóg pozwoli, bo nic się nie dzieje bez Jego woli, minaret.

- To chyba Bóg pozwolił? – pytam nieśmiało, żeby pani Dżemila nie uznała tego za niestosowny żart.

- Pozwolił.

W dniu 29 września 1984 roku podpisano i wmurowano Akt Erekcyjny.

- To była wielka i piękna uroczystość. Wzruszający moment. W tym uczestniczyli muzułmanie z całej Polski, wszyscy polscy imamowie. Przyjechali ambasadorowie z Bliskiego Wschodu, władze miasta Gdańska, przedstawiciele rządu polskiego. Była Danuta Wałęsa. Przedstawiciele wszystkich kościołów, arcybiskup Gocłowski, rabin Żydowskiej Gminy Wyznaniowej w Gdańsku. Udostępniono nam także Salę Białą Ratusza Głównego Miasta. Władze Gdańska zamknęły dla ruchu wszystkie okoliczne ulice, aby nic nie zakłóciło przebiegu uroczystości.

Oddanie meczetu wiernym miało miejsce w 1990 roku, dokładnie pięć lat po rozpoczęciu budowy.

Przeglądamy razem zdjęcia, które dokumentują powolny proces budowy meczetu, przed oczami staje wysiłek i trud, jakim okupione było jego powstanie.

Ale wszystko to zostało nagrodzone. Wokół tego miejsca teraz, tak jak przed wielu laty wokół wileńskiego meczetu, w którym nabożeństwa odprawiał Ibrahim Smajkiewicz, gromadzą się i ci wileńscy jeszcze, i polscy muzułmanie jednocześnie.

Tułaczka się już dla nich zakończyła.

Pani Dżemila uśmiecha się delikatnie. Jak tego dokonała? Ta filigranowa, drobna, wątła, a jednocześnie tak silna kobieta.

- Trzeba odważyć się działać. I Bóg na wszystko pozwoli, dziewczyno! – odpowiada na niezadane przeze mnie pytanie.

 

[1] Obrazy zawierające wykaligrafowane i zdobione wersety z Koranu.

[2] Muzułmańskie wyznanie wiary.

[3] który poległ w 1915 roku.

[4] Należącego do 13. Pułku Ułanów Wileńskich stacjonującego niedaleko Wilna.

[5] W pierwszych dniach września 1939 roku Jeliaszewicz wraz z 13. Pułkiem Ułanów walczył pod Piotrkowem, a następnie przeprawiał się przez Wisłę po to, aby pod Maciejowicami 9 (a może 10) września wykonać ostatnią szarżę na wroga. Ta właśnie maciejowicka szarża stanowi symboliczne zamknięcie historii walk oddziałów tatarskich w wojsku polskim. 13. Pułk Ułanów został rozbity pod Suchowolą na Lubelszczyźnie. Jeliaszewicz z garstką swoich ludzi próbował przebić się do granicy węgierskiej, ale dostał się do niewoli niemieckiej i resztę wojny spędził w oflagu Gross Born.

[6] Oficjalny zapis imienia sułtanów osmańskich.

[7] Obecnie Rejże znajdują się na terenie Litwy.

[8] Oficjalnym strój kapłański.

[9] W I Liceum Ogólnokształcącym im. Mikołaja Kopernika w Gdańsku

[10] E. Rydz-Śmigły powiedział wtedy: „Gwałt zadawany siłą - musi być odparty. A gdy w czasach dzisiejszych słowa pokój i wojna na przemian są na ustach świata - my stwierdzamy, cenimy i szanujemy pokój tak, jak inne narody, ale nie ma takiej mocy, która by nas przekonała, że pokój to jest takie słowo, które dla jednych oznacza brać, a dla drugich dawać... I niech nikt nie sądzi, że nasza miłość ojczyzny ma mniejsze prawa lub mniejsze nakłada obowiązki, aniżeli jego miłość ojczyzny. Przed tą pomyłką - ostrzegamy''.  Przemówienie marszałka E. Śmigłego Rydza z 6 sierpnia 1939r. Kraków, Zjazd Legionistów Błonia, ''Monitor Polski'' Warszawa, 7. 08. 1939. nr 179. s 3.

[11] „Позвольте мне предложить вам сигарету”.

[12] 22 czerwiec 2041 r.

[13]Немецкие войска напали в нашу страну”.

[14]Красивая у вас дочька” – „Macie piękną córkę”.

[15] Mowa o sympozjum pt.: „Tatarzy w Polsce – Tatarzy na świecie”, które odbyło się w dniach 27-28 kwietnia 2019 r. w Misyjnym Seminarium Księży Werbistów w Pieniężnie.

[16] Pani Dżemila mówi o Selimie Chazbijewiczu, politologu, pisarzu, publicyście, nauczycielu akademickim, poecie i dyplomacie, działaczu społeczności tatarskiej, doktorze habilitowanym nauk humanistycznych, profesorze nadzwyczajnym Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, ambasadorze RP w Kazachstanie i Kirgistanie (od 2017).

[17] Syn Iskandera Mirzy Duzmana Beg Sulkiewicza, polskiego działacza socjalistycznego i niepodległościowego, żołnierza Legionów Polskich, poległego bohaterską śmiercią w dniu 18 września 1916 r. w trakcie bitwy pod Sitowiczami (niosą pomoc rannemu żołnierzowi).

Licznik odsłon: 1598
2024  Ogólnopolski Turniej Reportażu im. Wandy Dybalskiej   globbersthemes joomla templates