Że cię nie opuszczę do ostatniej skrzynki jabłek - Emilia Stechnij

Taka skrzynka jabłek to jest cztery kilo samej skrzynki i piętnaście kilo jabłek. To już masz dziewiętnaście kilo. Worki ziemniaków to różne bo są i po dwadzieścia kilo i po pięćdziesiąt.

Kasza i len też po pięćdziesiąt. Mandarynki to raz po osiem raz po dziewięć.

Za piętnaście szósta. Stały rytuał. Na stercie skrzynek siedzi pan Zbyszek, podparty o ladę, pasuje tu jak ulał. Zamaszyście kreśli coś po kartce, do niczego to niepodobne, zwykłe bzdety. Czeka. Z werwą gwiżdże pod nosem, znajome melodie. Wprawione ucho podałoby tytuł. Ja? Nie kojarzę. Żeliwne koła wózka wartko uderzają o lepkie płytki. Obładowany po brzegi towarem, co chwilę zatrzymuje się, dokucza. Milknie. Gruby facet w kraciastej, na moje oko, flanelowej koszuli, dźwiga skrzynkę śliwek. Klnie pod nosem, trapi go ból w krzyżu. W powietrzu już czuć przepuklinę. Zgniliznę owoców, psujące się jajka i mysie odchody. Wszystko przesiąknięte jest stęchlizną, potem i wilgocią, która skrapla się po wielkich oknach, otoczonych szmaragdowym grzybem. Wyschnięta staruszka, targa parcianą torbę, przemoczoną śmietaną, wypełnioną serem. Rozkłada dębowy stołek i układa asortyment na ziemi. Sztywne od mrozu i reumatyzmu ręce sięgają do kieszeni. Wyciąga szmacianą chustkę, wyciera zasmarkany nos. Z oddali słychać kroki ciężkich butów rzeźników. Na plecach niosą nieoporządzone jeszcze świnie i kaczki. Z poderżniętych gardeł sączy się mętna krew, plami lniane worki. Jeszcze ciepłe, dziś będą podawane z ziemniakami. Odór przyprawia o ból głowy, kręci w żołądku, wywołuje mdłości. Głęboki wdech. Ulga. To świeży chleb. Chrupiącę bochenki wyciągane z pieca, maskują gehennę. W dymnej szklance parzy się już szatan. W popielniczce tli się papieros. Zimno tu jak w kostnicy, jakby ich wszystkich mieli w trumnach pozamykać. Chłód szczypie policzki, rozlewa się po twarzy. Dwie warstwy polaru i bezrękawnik - krępują ruchy. Pierwszy łyk - rozgrzewa. Drugi łyk - unosi zmeczęczone powieki. Mrok i rozlana jak mleko mgła. Ciężkim gęsim puchem, tuli do snu. Zaświta najszybciej za godzinę...

To samego Boga by się trzeba było pytać, a i tak nie wiadomo, czy by wiedział, co to przyszło Zbyszkowi do głowy, żeby na hali targować. Znaczy tak… Smykałkę do interesu miał i to mu trzeba przyznać, ale co to sobie pomyślał? No nie powiem ci. Wtedy to można powiedzieć, że był interes. To były nie byle jakie pieniądze. Trochę myśmy złapali Pana Boga za nogi. Konkurencja owszem była, ale co to za konkurencja jak, myśmy pierwsi mieli towary deficytowe. A choćby takie cytrusy, to przecież dawniej tego nie było. Lata osiemdziesiąte, puste półki w sklepach, to ludzie całe gówno wiedziały z pomarańczy, czy bananów. Były ziemniaki, cebula, kasza i święto. A Zbyszek wtenczas zakręcił się koło takiego faceta. Nie mogę sobie przypomnieć, co to za układ miały, ale w każdym bądź razie on nam przywoził właśnie cytrusy. Ale coś mnie się tak zdaje, że to był niemiecki import, bo on to woził ze Szczecina, a tam chyba mają port. Później na ten przykład, kiwi nam przywiózł. Zawsze było ryzyko, że się obstanie, bo kto to widział takie włochate ziemniaki. Ale wzięliśmy jedną skrzynkę, Zbyszek obrał, pokroił i dawał kosztować. Nie minęło 15 minut i cała poszła. Innego razu, przed Mikołajem coś go wzięło i nocą pojechał do Józefowa pod Warszawę. No wariat… Jak zamknął o tej siedemnastej, zjadł obiad i zaraz pojechał. A to przecież wtedy nie było autostrady, to jak on pojechał w tę i z powrotem to do domu zajechał na czwarte i zaraz myśmy na halę jechali. W każdym razie on z tego Józefowa słodycze przywiózł. Ale tyle tych słodyczy nawiózł, że się w oczach mieniło, bo to kiedyś jeszcze pakowali w takie kolorowe sreberka. O matko, a co tam tego było… No przeróżności. Ptasie mleczko, cukierki, czekolada, co byś nie chciała. Jak ja to zobaczyłam, to się za głowę złapałam, bo to było warte z tygodniowy utarg, jak nie więcej. Myślałam, że uduszę tego Zbyszka, takiej nerwy dostałam. Ale on wiedział, co robi bo ledwo zdążyłyśmy to rozłożyć, już ludzie stanęły w kolejce. I słuchaj tu, zaraz to podpatrzyła ta stara franca z drugiej strony i nasłała na nas Skarbówkę. Przyszedł aż sam dyrektor, myśmy mu pokazali, że mamy to w koncesji, a on sam kupił z kilo cukierków dla dzieci. Co to ludzie zrobią z zazdrości? Tak też trochę żeśmy sobie wyrobili renomę. Bo ludzie wiedzieli, że u nas nowości są a ponadto zawsze świeże i smaczne. Choćby takie jabłko, to każde z kolei było glansowane, żeby apetyczniej wyglądało. No i klientów było co niemiara. Do nas przychodziły doktory, prawniki i dyrektory i urzędniki. Bo u nas i towaru zawsze pod dostatkiem i schludnie, i przede wszystkim Zbyszek to był człowiek niesamowicie wszechstronny. Z każdym miał o czym pogadać. Ludzie go lubiały, pośmiał się i coś mądrego powiedział.

Wybiła szósta. Stróż otworzył bramę. Wpuścił pieklący się tłum. Wypuścił dzikie zwierzęta z klatki. Ładują się do środka. Polują na okazje, walczą o miejsce w kolejce. Przepychają się między sobą, warczą. Z bocznej alejki wyłonił się niechlujny koleś, pcha pełne rupieci taczki. Wjeżdża prosto w chmarę. Potrąca, najeżdża na nogi, zahacza o płaszcze. Bulwersuje i tak zdenerwowanych już ludzi. Wyciąga druciaka. Zaczyna zamiatać. Nadaremnie, to chyba formalność. Gwar i krzyki wyprowadzają z równowagi. Niosą się, obijają o ściany, osaczają. Chaos i smród ciągnie do wyjścia. Czas się dłuży, minęło może dwadzieścia minut. Ile jeszcze… Jedenaście godzin… Dasz radę się oswoić?

Ta to jest taka historia, że człowiek by nie uwierzył. Jak z filmu albo jakiego snu, ale to nie mógł być przypadek. Na moje oko siła wyższa, mus. Ja mieszkałam na wsi, a Zbyszek był z miasta. To gdzie byśmy się mieli spotkać? Pech, no nie pech, traf chciał, że miał ciotkę na sąsiedniej wsi. Jednego dnia przyjechał na niedzielę do kościoła. To właśnie w kościele go pierwszy raz zobaczyłam. Stał z kolegami, a że z tymi ze wsi to się wyróżniał. Jak on był wystrojony… Miał czarne eleganckie spodnie i popielaty sweterek. Schludny chłopak jednym słowem. A ja sobie tak wtedy pomyślałam, a co to by było jakby on na zabawę przyszedł. Ty wiesz, co to jest zabawa? To taka dyskoteka w remizie, tak się dawniej mówiło. No i jestem już na tej zabawie, patrzę… Jest! Jaka to była radość. Pierwsze co, to wzięłam sobie koleżankę pod pachę i jej mówię, że jak on tu przyjdzie z jakimś kolegą nas poprosić do tańca, to ty się zgódź. A tak sobie coś wymyśliłam, palnęłam. Boże, jakie to szczęście. Podszedł. Potem to już tańczyliśmy całą noc, trochę mu to nie szło, ale to idzie wybaczyć. A dlatego, że to była miłość od pierwszego wejrzenia. To się zdarza jeden, jedyny raz w życiu. Ja od razu wiedziałam, że będę z nim na starość pod rękę chodzić. Minęło czterdzieści osiem lat, a dla mnie to wszystko jak wczoraj. Minęło czterdzieści osiem lat, a ja już byłam tylko z nim.

- Panie kurwa, ja tu stałem pierwszy i mnie Pan nie denerwuj, bo ja się do roboty śpieszę - raczej wymijająco odburknął ten schludniej ubrany.

- Proszę pana, ale mnie to pierdoli!!! Nie stałeś Pan pierwszy tylkoś się Pan wpierdolił! Myślisz Pan, że ubrałeś Pan marynarkę i się wszystko Panu należy!? - czerwieniąc się wykrzykiwał uliczny łazęga, rozpoczynając awanturę na dobre.

Człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak to podle zostać samemu. Jak żyć w pojedynkę, jak się zawsze żyło we dwójkę. Sam jak palec w pustym domu. To się serce kraja i żal ściska. Nawet nie ma się do kogo odezwać, nawet żeby się miał człowiek kłócić. Przebudzisz się w nocy jesteś sam, wstajesz rano, jesteś sam. Śniadanie i kawa to całkiem nie smakuje samemu. Obiadu też się nie chce jeść ze ścianą. A ja to tylko chciałam ze Zbyszkiem dożyć spokojnej starości. Myśmy tak lubili razem spacerować po mieście, gadać o pogodzie i w kółko oglądać “Trędowatą”. W życiu to najgorsza jest choroba, więcej nic. Przyjdzie tak znienacka i umęczy człowieka. A to przecież nigdy nie jest tak, że cierpi jedno, bo jak się wszystko razem robiło to i razem się cierpi. Takie patrzenie, jak z dnia na dzień coraz słabszy, chudszy i już nie ma w nim tej werwy. Jakby to powiedzieć, coraz mniej było Zbyszka w Zbyszku. Jak człowiek całe życie był taki energiczny i towarzyski, to najgorsze co można zabrać to siłę i głos. Bo widzisz, to trzydzieści trzy lata. Dzień w dzień. Czy chory, czy zdrowy, żeby nie wiem co, na hali musiał być. W głodzie i chłodzie, w skrzwarze i duchocie siedział, do ostatniego klienta. Choćby nie wiem jak się chciało spać, to po towar musiał być pierwszy. Jak o piętnaście po piątej otwierali hurtownię, to on za piętnaście już był. Bo widzisz u niego wszystko musiało być na tip-top. Zbyszek zawsze powtarzał, że jak coś się robi, to tylko porządnie, inaczej to się lepiej do tego nie pchać. A ktoś mógłby się zapytać, czemu myśmy tego nie zostawili? No a jak to zostawić, ja to się tak kochało. Jak tam tak ciągnęło. Jak ta hala była jak drugi dom… A na koniec tyle z tego życia, z pracy i wysiłku, że nawet odpocząć nie zdążysz. Tak się narobisz, narobisz i co za to? Choroba. Jakie to życie jest niesprawiedliwe. Pijaki, złodzieje i nieroby będą żyć! Dobre ludzie zawsze idą pierwsze do piachu.

Tu się żyje do ostatniego. Do gorszego utargu i do czarnej godziny. Do sroższej zimy i wiosny nieurodzaju. Do pierwszego wezwania z ZUS-u i piątego zawiadomienia z banku. Aż komornik nie zapuka do drzwi. Aż nogi nie przestaną nosić. Tu się żyje, póki śmierć nie rozłączy…

Od autorki:

W reportażu przedstawiłam realia pracy na hali targowej w pewnym mieście na Podkarpaciu. Miejsce pracy dziesiątek ludzi, którzy pracują tam, od kiedy pamiętam. Historię małżeństwa, które łączyła praca, a jej okrutne żniwo ich rozłączyło. Ku pamięci Pana Zbyszka, mojej największej inspiracji. Mojego dziadka, który nie zdążył odpocząć.

Licznik odsłon: 688
2024  Ogólnopolski Turniej Reportażu im. Wandy Dybalskiej   globbersthemes joomla templates