Anna Cichy - Dwie historie z jednej ławki

- W nocy z 9 na 10-lutego 1940 r., około trzeciej nad ranem obudził nas łomot do drzwi i okien. Nie wiem kto otworzył drzwi, pamiętam za to bardzo dobrze, kiedy w sypialni zobaczyłem dwóch mężczyzn z długimi karabinami skierowanymi w naszą stronę. To byli Ukraińcy, po polsku krzyczeli: Ubierać się polskie świnie i wynosić z domu!

Trzeci był Rosjaninem w długim szarym płaszczu i w szarej czapce z naszytą dużą, czerwoną, gwiazdą. Władysław Zybert, który miał wtedy 8 lat tego widoku nie zapomniał do końca życia.

– Pamiętam płacz matki i najmłodszej, pięcioletniej siostry Emilii.

Został  z rodziną  i mieszkańcami osiedla wywieziony na Sybir.

Władysław Zybert to mój dziadek. Jego przeżyciami i historią mojej rodziny zainteresowałam się tak naprawdę  wtedy, gdy na lekcji historii z  koleżanką z ławki, Julką  wylosowałyśmy  do prezentacji temat o II wojnie światowej.  Nie chciałyśmy aby nasza praca była jedną z tych, o których zapomina się zaraz  po wyjściu z klasy.  Julia i ja, Ania, jesteśmy przyjaciółkami, siedzimy w jednej ławce. A dzieje naszych rodzin są dwóch różnych biegunów historii. Mój pradziadek był piłsudczykiem, legionistą, zesłańcem. Pradziadek Julii był Niemcem, służył w Wehrmachcie.

Moja historia

Mój dziadek zmarł w 1993 roku, dlatego nie mogłam z nim osobiście porozmawiać. Na szczęście aby pamięć o tym, co spotkało naszą rodzinę  nie wygasła, sporządził bardzo szczegółowy dziennik  opisujący tułaczkę na „nieludzkiej ziemi”.  Nie wątpię, że  powrót wspomnieniami do tamtych dni musiał go dużo kosztować.  Otworzyłam dziennik, wzięłam mapę i postanowiłam wyruszyć w podróż do tamtych dni odnajdując miejsca, które kojarz ą się  z cierpieniem  i śmiercią  tysięcy Polaków.

Dziennik rozpoczyna się następującymi słowami: - Miejsce, gdzie urodziłem się, historycznie zwane było Kresami Wschodnimi, a dokładniej mój adres urodzenia brzmi: Osada Wojskowa Wsi Borowno, gmina Wielki Obzyr, powiat Kamień Koszyrski, województwo poleskie. Ojciec mój w czasie pierwszej wojny światowej wstąpił do Legionów Piłsudskiego i walczył z tak zwanymi bolszewikami, jako legionista, walczący o odzyskanie Polski suwerennej i niepodległej (…).  Marszałek Piłsudski parcelował niektóre posiadłości ziemskie i przydzielał legionistom. Z przydziałów tych skorzystał m.in. mój ojciec.

Odnalazłam na mapie osadę byłych Legionistów przy wsi Borowno, okazuje się że leży na Wołyniu, obecnie na Ukrainie.

    17 września 1939 r. przekraczając wschodnie granice do Polski wkroczyły wojska Armii Czerwonej.  W ten sposób ZSRR zrealizował zawarty wcześniej z III Rzeszą układ o wspólnym uderzeniu i podziale Polski, zwany Paktem Ribbentrop-Mołotow. Tego dnia Ludowy Komisariat Spraw Zagranicznych ZSRR przekazał polskiemu ambasadorowi Wacławowi Grzybowskiemu notę głoszącą, że „państwo polskie i jego rządy przestały faktycznie istnieć. Tym samym utraciły ważność umowy zawarte pomiędzy ZSRR a Polską”.

- Po przejęciu pełnej władzy przez Armię Czerwoną, nastąpiły prześladowania, szczególnie legionistów z naszej osady. Zabroniono odwiedzin sąsiedzkich, pojedynczo wzywano na przesłuchania, przeprowadzano rewizje w mieszkaniach i każdej zagrodzie. Czynności te były wykonywane przez funkcjonariuszy NKWD i milicję ukraińską, powtarzane co parę dni. (…)(Ojciec) mówił, że pytania NKWD powtarzają się w kółko jedne i te same, np. kiedy wstąpił do legionów, jaki ma stopień wojskowy, ilu zabił bolszewików, jakie posiada odznaczenia , do jakiej należy partii, gdzie ma ukrytą broń i zawsze zapewniali, że jeżeli powie całą prawdę, to więcej nie będzie przesłuchiwany i nie poniesie żadnych konsekwencji.

Wielkie wrażenie robi na mnie to, że dziadek dokładnie zapamiętał i zapisał nazwiska wszystkich rodzin Legionistów z Osiedla Wojskowego, których Rosjanie wywieźli na Sybir. Nasza rodzina: pradziadek Aleksander, prababcia Kazimiera, ich dzieci: syn Józef z żoną i dwójką malutkich dzieci, córki: Helena, Janina, Maria, Stanisława, Kazimiera, syn Władysław (mój dziadek) i najmłodsza Emilia.

Helena, siostra dziadka: -Ja byłam wychowana w patriotycznej rodzinie;  w której pamiętało się, że Moskal to zaborca, więc na rozwój wydarzeń czekaliśmy w naszej osadzie, bo wiedzieliśmy, że na wschodzie nie ma czego szukać. Nasi sąsiedzi w panice uciekali do Rosji i wszyscy tam zginęli.

- Wzięliśmy tylko tyle, ile każdy z nas mógł unieść jednorazowo w rękach. Upchano nas na sanie, jak przysłowiowe śledzie do beczki. Nas  8 osób, furman i 3 strażników. Pilnowano nas jak  zbrodniarzy, karabiny wycelowane w naszą stronę, gotowymi w każdej chwili do strzału.

-Po rozmowie z ojcem wmówiłem sobie, że jestem dorosłym mężczyzną - mój dziadek był wtedy małym chłopcem, młodszym niż ja teraz, ale bardzo szybko dorósł. Doświadczył o wiele więcej  niż niejeden dorosły w naszych czasach.

-Kto pamięta zimę z 1939/40 roku to wie, że temperatura spadała poniżej – 40  C. (…) Od wyjazdu z Borowna do przyjazdu na stację  kolejową w Sarnach, nastąpiła przerwa w moim życiorysie. Nie wiem, którędy, przez jakie miejscowości i jak długo jechaliśmy. Kiedy odwinięto z koców mnie i moje siostry było widno, najpierw zobaczyłem stojące wagony towarowe. (…) przy pomocy  bagnetów załadowano nas do oblodzonych z zewnątrz i wewnątrz towarowych wagonów i zaryglowano.

Tak rozpoczęła się nasza „wspólna” podróż na Sybir. W niewyobrażalnych wprost warunkach.

-Okienka u góry wagonów były okratowane, po obu stronach stały piętrowe prycze z nieheblowanych desek, na środku wycięty otwór służący do załatwiania potrzeb fizjologicznych, niczym nie osłonięty. W pierwszą noc poszliśmy spać o głodzie i w chłodzie.(…) Poza chlebem i surową wodą, nie otrzymywaliśmy nic innego do jedzenia i picia. W wagonie bardzo zimno(…) W czasie snu, zwłaszcza kobietom przymarzały włosy do główek metalowych nitów. Przyniesiona woda zamarzała. Nie było czym się umyć. Zostaliśmy masowo opanowani przez insekty (…)  Niszczenie wszy polegało na (…) sięganiu pod pachy ręką i wyciąganie pełną garścią wszy i sypanie na rozżarzony piecyk lub wyrzucanie na zewnątrz przez otwór w podłodze. Nasilenie świerzbu było tak duże, że na skutek drapania się, szczególnie u dzieci wystąpiły  owrzodzenia na całym ciele. Po kilku dniach w tak makabrycznych warunkach podróżowania wystąpiły różne choroby, połączone z gorączką i majaczeniem, przede wszystkim w nocy.

Czytanie wspomnień dziadka o tragicznej sytuacji moich bliskich sprawia mi duży ból.  Nie potrafię sobie wyobrazić, jak całe to okrucieństwo musiało wpłynąć na jego psychikę i przyszłe życie. Skąd czerpał siłę do przetrwania?...

- Chorzy w gorączce zrywali się ze snu, niektórzy krzyczeli jakby postradali zmysły. (…) Najstarsza w naszym wagonie, pani Szulmonowicz, straciła całkiem umysł, chodziła po całym wagonie, zaglądała za każdą pryczę i szukała swojej służącej. Upodobała sobie w szczególności moją najstarszą siostrę Helenę i wydawała jej różne polecenia, kazała wydoić krowy, pomyć podłogi. Innym kazała iść do lasu, pilnować gęsi.

Jazda trwała dopóki nie skończyły się tory kolejowe, w Archangielsku nad Morzem Białym, w okolicy północnego koła podbiegunowego. 2500 km od wsi Borowno na Wołyniu. Dla nich to była miesięczna podróż w upodlających  warunkach, dla mnie 5 cm na mapie. Ciężko jest mi uwierzyć, że  mam do czynienia z prawdą, a nie czystą fikcją. Podczas całej mojej nauki w szkole, niejednokrotnie  poruszany był temat II wojny światowej.  Dopóki nie przeczytałam wspomnień dziadka, nie uświadamiałam sobie, że to nie są odległe czasy, one dotyczą naszych dziadków.

- Na ulicy, obok hali ustawiona była kolumna samochodów ciężarowych bez żadnego przykrycia, obok każdego samochodu stało po dwóch uzbrojonych żołnierzy.(…) kolumna wyruszyła. Dla nas po raz drugi, w nieznane. Jazda była bardzo utrudniona, gdyż co pewien czas występowały śnieżne zaspy. Podróż z Archangielska do Uspingi, bo tak nazywała się miejscowość, do której przywieziono nas samochodami, trwała cały dzień, a przejechaliśmy, jak się później okazało, niewiele ponad 100 kilometrów.

Dalej ruszyli na piechotę.

- Zaprzężone konie brodziły w śniegu po brzuch i w ten sposób, częściowo przecierały nam drogę, a mimo to ludzie, po pas topili się w białym puchu. Po jakimś czasie wyszliśmy z lasu, a na horyzoncie ukazały się zabudowania. Enkawudzista poinformował nas, że w tej miejscowości, którą widzimy przed sobą zatrzymamy się na nocleg, a niektórzy zostaną tu na zawsze. Miejscowość ta nazywała się Rożewo.

Miałam problem z lokalizacją tej osady. Leży nad rzeką Pinega uchodzącą do Siewiernej Dwiny, która wpada do Morza Białego.

- W Rożewie czekała na nas miejscowa władza(…), komendant posiadał krótką broń, którą trzymał w ręce i wymachiwał nią, wykazując w ten sposób jaki to on jest ważny i groźny. Jak się później okazało, faktycznie był. Ciocia  Władysława: -Mieszkaliśmy w drewnianym baraku, był to rodzaj bliźniaka- cztery pomieszczenia połączone wspólnym korytarzem. W każdym pomieszczeniu mieszkały dwie rodziny; razem było to kilkanaście osób.

Nie żądano od nich żadnych dokumentów. Pytano jedynie o  imię i nazwisko, narodowość, wiek i zawód. Każdy kto ukończył 14 lat musiał się stawić do pracy, która polegała na wyrębie drzewa i spławianiu go rzeką. Surowy klimat nie miał żadnego wpływu na charakter i czas pracy. Ciocia Helena: -Lato syberyjskie niewiele różni się od naszego tylko trwa krócej, a w zimie temperatura spada poniżej -40 stopni, a przy -30 szliśmy do pracy. Na szczęście w zimie nie było wiatru i dzięki temu mogliśmy jakoś przetrwać.

- Niedługo po przyjeździe zachorował ojciec i młodsza siostra Emilka. Nigdy już nie wyzdrowieli, gdyż nie było żadnej pomocy lekarskiej.

Ciocia Helena: -Tato zmarł w lipcu, w czasie ogromnych osłabiających upałów, tak że nawet mężczyźni nie mieli siły, by wykopać grób. Musiałam to zrobić sama. Nie było oczywiście żadnego cmentarza. Wyszukiwaliśmy w lesie miejsce, gdzie była mniejsza plątanina korzeni i tam grzebaliśmy naszych zmarłych. W lesie kilkadziesiąt metrów od drogi z Rożewa do Uspingii.

Czytając dziennik i notatki odniosłam wrażenie, że ludzie mieli tam jednak  pewną  swobodę, wioska w której żyli nie było ogrodzona, nie było krat, niczego co kojarzyło by się nam z więzieniem. Mimo wszystko wolni przecież nie byli. Zaczęłam się zastanawiać dlaczego.

- Lasy po obu stronach rzeki Pinegi rozpoczynały się nad jej brzegami, ale nikt nie wiedział gdzie się kończą, nawet miejscowi Rosjanie nie wiedzieli. Zbytnie oddalenie się od brzegów rzeki i zagłębienie  się w las było bardzo niebezpieczne. Miejscowi, przeważnie staruszkowie Rosjanie udzielali nam wskazówek, jakie znaki w lesie należy zapamiętać aby wracać w tym samym kierunku, z którego się wyszło. Była to nauka bezcenna, dzięki której niejedno polskie dziecko pozostało przy życiu.

Helena: - Przyroda była okrutnym sprzymierzeńcem naszych oprawców. Gdyby Hitler miał Sybir, nie musiałby budować obozów koncentracyjnych.

- W 1942r. dotarła do nas wiadomość, że  prowadzona jest wojna niemiecko-rosyjska. W głębokiej tajemnicy  dowiedzieliśmy się, że Rosja sromotnie przegrywa tę wojnę. Nie znając niemieckich okrucieństw dokonywanych na Polakach, cieszyliśmy się, że nasz ciemiężca przegrywa i wiązaliśmy z tym nadzieje szybkiego powrotu do ojczyzny.

Niestety  czas powrotu nie nadchodził jeszcze przez następne  cztery lata.

-Zima w 1942r., podobnie jak poprzednia, pochłonęła kilkanaście ofiar śmiertelnych. Praktycznie nic nie zmieniło się w naszym życiu, dorośli chodzili do pracy, a my, dzieci do swoich zajęć zbierackich i łowieckich. Wiosną został zmieniony komendant NKWD. Nowy nazywał się Szaszkow i w porównaniu do poprzedniego szatana był aniołem. Nie budził nas po nocach pijany, nie bił ludzi na zbiórkach. Zezwolił na swobodne poruszanie się, nawet do innych miejscowości. Dzięki temu dowiedzieliśmy się, że oprócz Rożewa , Pieczki i Uspingii w pobliżu znajdują się Zora, Warta, i Polnga, gdzie również znajdują się polscy zesłańcy. Zezwolił Polakom i miejscowym Rosjanom na międzyludzkie kontakty. Zaistniały dwa przypadki zawarcia mieszanych związków małżeńskich.

Kiedy już myśleli, że jest w miarę znośnie, znowu los przestał im sprzyjać.

- We wrześniu ciężko zachorowałem, nie wstawałem z pryczy, straciłem całkowicie wzrok, byłem człowiekiem niewidomym. Słyszałem płacz i odmawiane nade mną modlitwy matki i sióstr Heli i Marysi, byłem już spisany na straty. W październiku Komisja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża lustrowała naszą egzystencję. Widząc w jakim stanie się znajdowałem, zalecili zawiezienie mnie do szpitala w Chołmogoże. W szpitalu przyjęła mnie pani ordynator. (…) oznajmiła mojej siostrze, że będę żył, ale na prawe oko nie będę widział do końca życia. Niestety diagnoza pani doktor się potwierdziła, od cięcia batem miałem mechaniczne uszkodzenie rogówki. Cięcie batem otrzymałem od Kołchoźnika, który na koniu pilnował przed żniwami obsianych pól i złapał mnie kiedy zrywałem kłosy żyta.

-Po powrocie ze szpitala w „domu” zastałem obraz smutku i rozpaczy. Mamusia uległa wypadkowi przy pracy przy wyrębie lasów. Została przygnieciona drzewem, leżała na pryczy nie mogąc ruszyć się o własnych siłach. Obok na tej samej  pryczy leżała nieprzytomna, i majacząca w gorączce, siostra Janina. Mamusia i siostra po wielkich cierpieniach zmarły w 1943r. Opanowała nas beznadzieja i całkowite załamanie psychiczne, nie wiedzieliśmy co mamy robić ze sobą i jak dalej żyć.

 Wiosną 1943 r. został zniesiony zakaz zmiany miejsca zamieszkania. Polacy mogli wyjeżdżać do każdej miejscowości na terenie całego ZSRR.  Dziadek  z trzema ocalałymi siostrami ruszyli do Kotlasu, 600 km na południe od Rożewa.

 

- Przed wyjazdem udaliśmy się do lasu na groby rodziców, wujka, rodzeństwa i dwóch bratanków. Na grobach odmówiliśmy modlitwy, wspólnie za wszystkich zmarłych i pożegnaliśmy się z nimi na zawsze. Chyba, że istnieje życie poza grobowe i raj, to nasze dusze tam się spotkają, bo ciała nasze już za życia przeszły piekło i czyściec.

Kiedy oglądam na google maps zdjęcia tamtych lasów, tajg nie mogę przestać myśleć o tym, że gdzieś tam przy jakieś drodze pochowana jest moja rodzina. Byle jak, zapomniana.

Po kilku dniach przeżytych na mrozie pod gołym niebem znaleźli pracę w sowchozie przy  zbiorze brukwi.

- Pracowaliśmy do zmroku, bez jedzenia i picia, przed oczami migotały czarne plamy, ale żadne z nas nie padło. Po pracy przyszła do nas brygadzistka. Usiadła na ławce i spod chustki wyjęła tobołek z jedzeniem zawinięty w śnieżno -białą szmatkę. Podając ją mojej siostrze Helenie powiedziała: To jest od mojej matki, która jak wy jest córką polskiego zesłańca z 1863 roku, a ja jestem wnuczką Polaka.

Po sezonie zbiorów  znowu nie mieli pracy. Zamieszkali w barakach koło portu chowając się przed milicją. Głód niejednokrotnie zmusił ich do zjedzenia tego co akurat znaleźli.

-Rosół, mięso, a szczególnie tłuszcz z psa były bardzo odżywcze i niejednego chorego postawiły na nogi, a nawet uratowały od śmierci, o czym przekonaliśmy się już w Rożewie, zjadając kilka psów.

Udało im się przeżyć dzięki pomocy miejscowych Rosjanek i Związkowi Patriotów Polskich który udzielił schronienia i zaopatrzył w kartki na żywność Czerwonego Krzyża.Przebywali  tu rok do momentu kiedy Sowieci zadecydowali, że Polaków należy przewieść z północy na południe. I tak trafili do Saratowa nad Wołgą. Z Kotłasu w prostej linii wg Google maps to jest  2300 km, ale oni wcale nie jechali najkrótszą drogą.

-Spotykaliśmy po drodze pasące się na stepach wielbłądy dwugarbne (baktriany). Zmiana krajobrazu z tajg syberyjskich na widoki pustynno-stepowe stanowiła dla nas egzotykę. Stacja kolejowa, na której się zatrzymaliśmy nazywała się Krasnyj Kut. Przyjechali po nas kupcy (dyrektorzy sowchozów) wybierając te wagony, w których było najwięcej ludzi młodych, zdrowych i zdolnych do pracy. Traktowali nas jak niewolników (…) Pomiędzy kupcami dochodziło do scysji na tle jakości i przydatności do pracy poszczególnych rodzin. Jak nieludzkie i poniżające godność człowieka były fakty dogadywania się między sobą kupców (…) Jak bolesny, przykry i smutny był ten epizod nie da się wyrazić słowami, to trzeba samemu przeżyć.

Helena: -  Warunki w Saratowie były podobne jak na północy. Mieszkaliśmy w lepiankach po kolonii niemieckiej, bo kiedy zbliżał się front, wszystkich Niemców wywieziono w głąb Syberii, a nas przywieziono na ich miejsce.

Z kwestionariusza dziadka  w sprawie uzyskania zaświadczenia  o pracy w ZSRR: Praca w sowchozie Krywojer. Pracownik fizyczny. Ręczna pielęgnacja kawonów, melonów, tytoniu i ich zbiór. Pasienie owiec, pomoc przy strzyżeniu, karmienie owiec. Pracowałem też przy wyrobie i suszeniu kizów (opał z obornika z dodatkiem słomy, pocięty w kostki i wysuszony).  

Tutaj w  1945r. dowiedzieli się że mogą wracać do Polski. Kolejne 2500 km i kolejne trzy miesiące w  bydlęcym wagonie.

- Ale już nie tak upchani jak w tamtą stronę .

Przyjechali do Krosnowic pod Kłodzkiem na Wielkanoc,  w  kwietniu 1946r. Z całej rodziny tylko trzy siostry dziadka: Helena,  Kazimiera, Maria i on.  W 1948 r. przeprowadzili się w okolice Grodkowa.

Babcia Marianna, żona dziadka Władysława: -Pamiętam jak przyjechali, patrzyłam z okna, jak oni tam stali. Śmiałam się z nich bo mieli ubrane takie gumiaki (…). Byłam wtedy bardzo młoda.(…). Władysław  powiedział, że od razu wiedział, że będę jego żoną…

Ku mojemu zaskoczeniu babcia bardzo późno dowiedziała się o wojennej tułaczce dziadka.

- Nie wiedziałam, nikt nie wiedział. Wiedzieli tylko ci co tam byli. Przez wiele lat to ukrywano. Dziadek nie pozwolił mówić na ten temat, bo to było zabronione. Nie wolno było wyjawiać jakie warunki były na Sybirze. Można było o tym  wspominać w sposób jedynie słuszny, czyli daleki od prawdy. Przecież tu też byli komuniści. Mieliśmy pod drzwiami tajniaków z czarnymi kołnierzami postawionymi do góry: „Wychodzić Zybert, wychodzić !” No to dziadek wychodził. Nieraz podsłuchiwałam, ale co tam było słychać? Niewiele. Zmieniło się dopiero w 1989 r.  Wtedy Władysław założył  w Grodkowie Związek Sybiraków.

Helena i Kazia wyjechały do  USA, zamieszkały w  Holyoke  koło Nowego Jorku. Nie zapomniały o swoich przeżyciach: - Aż trudno uwierzyć że tyle latek się przeżyło i to więcej smutnych i ciężkich (…), a co znaczy wojna wiedzą ci, którzy przeżyli, zwłaszcza na wygnaniu (…) Jeden kat zwany Wieszatel mówił, że najlepiej lubi Polaków powieszonych. Wieszatel czyli Michaił Murawjow Wieleński. Nazwano go tak za organizowanie zbiorowych pokazowych egzekucji, w których sam uczestniczył w czasie tłumienia powstania styczniowego.  Bóg stworzył raj, a czort ruski kraj.

 

Związek Sybiraków skupia osoby represjonowane przez Sowietów. Z ponad miliona wywiezionych do obozów karnej, przymusowej pracy nie wrócił co trzeci zesłaniec. To daje wyobrażenie o warunkach w jakich żyli zesłańcy, głód, okropne mrozy, choroby. Sybir-  symbol zagłady, drogi donikąd,  miejsce niewyobrażalnego cierpienia . Pragnę, aby tę historię usłyszało jak najwięcej osób. Żebyśmy pamiętali i szanowali naszą historię. Abyśmy żyli dalej, nie zapominając o przeszłości.

 „…Lecz wszystko milknie. Idzie w zapomnienie, a pozostanie wspomnienie…”

 

Historia Julki

 

"Genießt den Krieg, denn der Friede wird schrecklich" /Ciesz się wojną, bo pokój będzie straszny/

 

 

- My do końca nie wiemy wszystkiego, nie znamy wojennych i frontowych przeżyć pradziadków, dziadków bo przez dlugi czas nie mogli o tym mówić. A jak już nie było to takie zastrzeżone, to moja rodzina już nie pytała i tak to zostało przemilczane. Ja niewiele wiem….

Mimo że  Turawa i jej okolice były niemieckie, to jednak na wsi podczas wojny ludzie nie mieli się tak dobrze, szczególnie kobiety. Zajmowały się domem, dziećmi i z trudem utrzymywały swoje gospodarstwa, musiały wykonywać prace za mężczyzn. Brakowało koni. Nie mogły liczyć nawet na pomoc synów, którzy byli w Hitlerjugend – wyczytała Julka ze starych niemieckich gazet, które przechowuje  w koszulkach foliowych. - Nie brakowało żywności, ale była racjonowana. Utrzymano normalny tryb życia tak dlugo jak tylko było możliwe. Kobiety w ciąży i matki z małymi dziećmi objęte były dodatkową opieką i pomocą organizacji Das Hilfswerk Mutter und Kind (kurz: Hilfswerk MuK, łatwiej mi po niemiecku te rzeczy zapamiętać). Z tej organizacji „aryjskie“ dzieci otrzymywały nawet pewne rarytasy.

To się też skończyło. Kobiety od 18 roku życia musiały pracować 50 godz. w tygodniu. W dostępnych książkach w radiu  zawsze obecna była propaganda. Jak dowiedziała się od wujka mieszkającego obecnie w Niemczech, mężczyźni niechętnie szli do wojska, ale nie mieli wyjscia. I było coraz gorzej. Wszyscy, nawet młodzi chłopcy  byli powoływani i obowiazkowo wysyłani na front. - Nie każdy był nazistą, jak  teraz Niemców się nazywa – podkreśla moja koleżanka z ławki szkolnej.

 

Pradziadek Julki nie żyje, dziadek jest schorowany i rozmowa z nim jest niemożliwa. Nieco informacji udaje się jej zdobyć od wujka. Dzięki czemu możemy odtworzyć chronologię losów wojennych pradziadka Kurta S.  

 

W styczniu 1943 r. trafił do Arbeitsdienst (Urząd Pracy) w Wadowicach. Po trzech miesiącach, w kwietniu został powołany do Wehrmacht Glogau (w Głogówku) skąd pojechał na półroczne szkolenie do Francji. W październiku 1943 r. znalazł się we Wrocławiu w Marschregiment (piechota) i pod koniec listopada został wysłany na front wschodni. Całą zimę 1943/44 r. walczył nad Dnieprem. Piechota w której służył pradziadek w okolicach Kischniewa pokonywała dziennie 40 km. – Szczęśliwie przeniesiony został do Wadowic  i we wrześniu 1944 r. mógł wrócić do domu ponieważ  jego mlodszy brat stracił się i pradziadek pomagał go szukać – opowiada Julia. W grudniu 1944 r. otrzymał bezwzględny pobór do jednostki w Kędzierzynie, a potem do Auschwitz Birkenau na straż ciągów elektrycznych. W styczniu wrócił na front do Kędzierzyna gdzie w okolicy Odry już była Armia Radziecka. -  Wojska  przemieszczały się  i on był wysyłany tam gdzie akurat ludzie byli potrzebni do walki. Został ranny w kolano i trafił do lazaretu przy Schimmendorf (Zimnice Wielkie) - kończy relację Julka.

Po sforsowaniu Odry czerwonoarmiści  spalili wieś, zabili 164 mieszkańców Zimnic Wielkich razem z ks. Karolem Brommerem.

Pradziadek Julki uciekał przed Rosjanami, ale w końcu dostał się do niewoli i został zesłany na Sybir.  

Dr Mariusz Patelski, historyk z Uniwerstytetu Opolskiego pisze:  - W czasie walki o lewobrzeżną część Opola na prawym brzegu funkcjonariusze NKWD rozpoczęli akcję deportacji miejscowej ludności do obozów pracy w ZSRS. Podstawą tych działań było rozporządzenie wydane, 3 lutego 1945 r., przez Państwowy Komitet Obrony ZSRS (Gosudarstwiennyj Komitet Oborony – GOKO), który polecił dowódcom frontów i pełnomocnikom NKWD przy tych frontach przeprowadzić „mobilizację” i deportować do ZSRS Niemców z terenów Górnego Śląska i Prus Wschodnich. (… ) „Zmobilizowani” w ten sposób Ślązacy mieli być wykorzystani jako przymusowej robotnicy m.in. w rosyjskich kopalniach węgla, a ich pracę potraktowano jako rodzaj reparacji wojennych, co zostało także zaaprobowane przez zachodnich aliantów. Akcja „mobilizacji” rozpoczęła się w podopolskich wsiach już 13 lutego 1945 r., jej skala i liczba wywiezionych osób nie jest w pełni znana.

Nie udało nam się dowiedzieć kiedy wrócił z tułaczki do  swojej rodzinnej miejscowości. Jak mówi moja przyjaciółka: wrócił do swojej żony i domu. - Wyjeżdżać im się nie opłacało bo Niemcy same poniosły straty. Ludzie na wsiach  mieli się nawet lepiej, bardziej odcięci od tego wszystkiego żyli i mogli sobie poukładać ich mały świat.

 

Licznik odsłon: 7604
2024  Ogólnopolski Turniej Reportażu im. Wandy Dybalskiej   globbersthemes joomla templates